Haig Kathryn - Weronika, OSTATNIO DODANE, Romanse

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kathryn Haig
Weronika
(White Horse Yale)
Przełożył Dariusz Kunicki
Rozdział 1
Weronika przeczytała ponownie list, zwracając tym razem baczniejszą uwagę
na charakter pisma; niestaranne, pisane w pośpiechu litery świadczyły o tym, że
autor był gdzieś daleko myślami; gwałtowne pociągnięcia piórem pozostawiły
grube, czarne kreski, przy „i” brakowało kropek, a każde „t” było stawiane
pospiesznie i bez namysłu.
Autobus turkocząc jechał po opadającej w dół drodze, uparcie najeżdżając
kołami na każdą koleinę. Weronika podskakiwała na siedzeniu i grube czarne linie
pisma zamazywały się.
Próbowała sobie wmówić, że ssanie jakie odczuwała w żołądku spowodowane
było tym, że nie miała nic w ustach od śniadania, to znaczy od sześciu długich
godzin albo że winę za wszystko ponosiły twarde siedzenia autobusu. Każda
wymówka była dobra, tylko nie ta, że była po prostu zdenerwowana. Zresztą,
pocieszała się, nikt nie przepada za rozmowami w sprawie pracy. Nawet jeżeli była
tylko odrobinę podenerwowana – tylko odrobinę – mogło jej to wyjść jedynie na
zdrowie. Niech sobie jakiś tam pan Christopher Bladon nie myśli, że od jego
decyzji zależy całe jej życie.
Autobus ostro skręcił w lewo, mijając przydrożny słup, na którym wyczytała z
ulgą, że do końca podróży pozostały jej jedynie trzy mile. Pędzili na złamanie
karku wzdłuż urwiska, a potem wzgórza, które okalał wysoki żywopłot z głogu.
Poprzez prześwity w żywopłocie widać było surowe kontury White Horse,
wznoszącego się nad doliną. Gdyby tylko miała tyle odwagi co kierowca, który nie
zdejmował nogi z gazu, nic sobie nie robiąc z tego, że ktoś mógł niepostrzeżenie
wejść na jezdnię...
Kiedy mijali pierwsze budynki Hinton Priors, zdała sobie nagle sprawę, że
pognieciony kawałek papieru, który trzymała w ręku, był listem od jej przyszłego
pracodawcy.
Położyła list na kolanach, próbując wygładzić załamania. „Gdybym bardziej
dbała o wszystko” – pomyślała bez przekonania – „list leżałby teraz bezpiecznie w
schludnej teczce, spięty razem z dokumentami i rozkładem jazdy autobusów.
Zrobiłoby to na pewno o wiele lepsze wrażenie. Niestety, to do mnie nie pasuje –
każdy to z łatwością zauważy. Proszę, jak wyglądam, mam dwadzieścia trzy lata i
już nie jestem nikomu potrzebna. Ale mam zamiar odmienić swój los i dopnę
swego”.
Weronika wstała, kiedy autobus wjechał na mały skwer, wystarczająco jednak
szeroki, aby pojazd mógł zawrócić. Kierowca nacisnął na pedał hamulca, tak jakby
chciał zatrzymać lekki wóz drabiniasty, a nie kilkutonowy środek lokomocji.
Weronika rozłożyła się jak długa na sąsiednich siedzeniach.
– Będzie pan wracał? – zapytała starając się, aby nie odgadł tego, co naprawdę
pragnęła usłyszeć.
– Zgadza się, ja obsługuję tę trasę. Wrócimy więc razem?
– No cóż, jestem tego prawie pewna. Proszę nie odjeżdżać beze mnie.
– Będzie pani i tak moją jedyną pasażerką. Tylko proszę się nie spóźnić. To
będzie mój ostatni kurs tego dnia.
Zeskoczyła z ostatniego stopnia o wiele pewniej, niż to wyglądało. Gorący
wiatr, zbawczy po duchocie panującej w autobusie, rozwiewał kosmyki jej krótkich
włosów koloru dojrzałej kukurydzy. Długa grzywka raz muskała policzki, a zaraz
potem skrywała jej szare oczy przed promieniami słońca. Światło słoneczne
odbijało się od pomalowanych na biało zabudowań, sprawiając wrażenie, że ich
ściany drgają pod wpływem gorąca. Wewnątrz zaś, budynki na pewno wypełniał
orzeźwiający chłód, lecz tutaj skwar był nie do zniesienia.
Weronika grzęzła w rozgrzanej smole jezdni, żałując, że sztruksowe dżinsy tak
ładnie opinają jej długie, zgrabne nogi. Nie wspominając już o flanelowej koszuli
w kratkę, w której odpinała kolejny guzik.
Na placu był tylko jeden sklep, niestety, w porze obiadowej zamknięty.
Drewniane skrzynki wypełnione zwiędniętymi warzywami poustawiano przy
wejściu. Daszek w zielono-kremowe pasy mógł z powodzeniem chronić je przed
porannym słońcem, lecz teraz był bezużyteczny.
Westchnęła. Miała nadzieję, że uda jej się zjeść obiad, a nade wszystko napić
do woli. Spojrzała na zegarek, w tej też chwili usłyszała pojedyncze uderzenia
dzwonu z wieży kościelnej. Był kwadrans po pierwszej. Pozostała więc godzina i
piętnaście minut do spotkania i rozmowy w sprawie pracy i mila drogi od wioski
do Priory. No cóż, może jest tam gdzieś gospoda. Nie myliła się. Ze ściśniętym
sercem przeszła przez zastawiony drogimi samochodami parking, leżący przy
gospodzie „Pod Białym Jeleniem”. Na ścianach gospody wisiały trofea myśliwskie
i mosiężna uprząż końska. Drzwi do toalety przyozdobione były tabliczkami z
napisem; pierwsza – „dla źrebic”, następna – „dla źrebaków”.
Przecisnąwszy się przez tłum mężczyzn w bawełnianych golfach i kobiet
ubranych w zgrabne kostiumy od Missoniego, poprosiła barmana o podwójny dżin
z tonikiem.
„Na pewno jestem niewidzialna” – pomyślała, kiedy już dotarła do baru.
Barman zajęty rozmową z którymś ze swoich stałych klientów, nie zwracał na nią
najmniejszej uwagi. Miała do wyboru – albo krzyczeć ile sił w płucach, żeby
zwrócić na siebie uwagę, albo zrezygnować. Wymyślając sobie od tchórzliwych
kretynek, wybrała to drugie. Wyszła z karczmy o wiele bardziej spragniona i
rozgrzana, niż wtedy, gdy się tam pojawiła.
Tyle cierpień, a przed nią jeszcze długa jak wieczność godzina. Nie ma
drugiego takiego pustkowia, jak mała wieś angielska w porze letniego lanczu.
Nawet dzikie kaczki na rzece straciły swoją zwykłą ruchliwość. Przycupnęły w
cieniu kamiennego mostu, próbując złapać w rozpostarte skrzydła najlżejszy
podmuch wiatru.
Weronika oparła łokcie na rozpalonej od słońca balustradzie, gapiąc się
bezczynnie na przepływającą leniwie wodę i delikatne, białe kwiaty wodnych lilii.
Dwie turkusowe ważki wykonywały przepyszne akrobacje, umizgując się do
siebie.
Chłód bijący od wody był prawie tak samo dobry jak drink. Ostrożnie
zamoczyła koniuszki stóp, potem podwinęła do kolan spodnie, rozkoszując się
chłodną wodą wokół kostek. Podwinęła też rękawy koszuli, rozpięła następny
guzik i z ulgą położyła się na miękkim torfie, tak aby palce stóp nadal pozostawały
w wodzie. Mimo rozkoszy, każda upływająca minuta rozciągała się w
nieskończoność. Nagle do jej uszu dobiegło dziwne taplanie, przypominające
odgłos łopatek statku parowego, płynącego w górę rzeki. Statek parowy?! W
Wiltshire?! Weronika usiadła, jednak nie dostrzegła niczego podejrzanego, choć
hałas nasilał się.
Nagle spod mostu wypłynęły dwa czarne psy. Ten na przodzie, większy, płynął
mocno i pewnie. Wystarczyło kilka zgrabnych ruchów ogonem, aby znalazł się na
brzegu.
To ten drugi spowodował hałas, który ją tak przeraził. Samiczka była o wiele
mniejsza, wyglądała prawie jak szczenię. Silnymi uderzeniami przednich łap
próbowała utrzymać się na powierzchni wody, wyrzucając do góry fontannę piany.
Sapiąc próbowała dogonić większego towarzysza.
Psy myśliwskie wyszły z wody i przez chwilę stały w strugach ociekającej
wody. I wtedy, zdając sobie sprawę z tego, co ją za chwilę spotka, Weronika
rzuciła się biegiem przed siebie, aby jak najszybciej znaleźć się poza ich zasięgiem.
Niestety, było już za późno. Strumień wymieszanej z błotem wody z rzeki
wystrzelił w jej stronę. Psiaki, nic sobie nie robiąc z jej obecności, radośnie
otrząsały się od czubków nosów po końcówki ogonów. Była tak przerażona tym,
co się działo, że nawet nie krzyknęła, aby je powstrzymać. Na domiar złego, kiedy
nachyliła się, aby dokładnie obejrzeć plamy na spodniach, ten mniejszy wspiął się
na tylnych łapach, a przednie, zabrudzone błotem oparł na koszuli.
– Bardzo panią przepraszam – dobiegł ją głos z mostu. Weronika zmrużyła
oczy, promienie słońca padały prosto na jej twarz. Na próżno wysilała wzrok.
Zauważyła tylko, że stał tam jakiś mężczyzna.
– Czaka i Tarka – zostawcie panią! – z jego głosu biła powaga. Duży pies
natychmiast zastygł w bezruchu. Samiczka zaś, za nic mając jego komendę,
podskakiwała i merdała ogonem, wyczekując tylko okazji, aby ponownie skoczyć
na Weronikę.
– Siad, Tarka. Nie zrobią pani krzywdy, są bardzo przyjacielskie.
– Przyjacielskie, nie ma co – odpowiedziała z grymasem na ustach, próbując na
próżno zetrzeć błoto, które nie dało się usunąć, pozostawiając większe plamy.
Jeszcze kiedy zszedł z mostu, miała kłopoty, próbując mu się przyjrzeć. Miał za
plecami słońce, a Weronika musiała mrużyć oczy. On zaś mógł ją sobie obejrzeć
od stóp do głów. Świadomość tego sprawiała, że czuła się wyjątkowo niezręcznie.
– To tylko błoto – rzekł – kiedy wyschnie, samo odpadnie.
– Sama wiem, że pokruszy się i odpadnie, kiedy wrócę do domu. Za chwilę
jednak będę musiała pójść na rozmowę w sprawie pracy, wyglądając jak jedno z
pańskich trofeów myśliwskich.
– One nie polują, lecz aportują – nachylił się aby pogłaskać sterczące ku niemu,
wilgotne uszy. Psie ogony jak na komendę podskoczyły do góry i zaczęły radośnie
merdać. Kiedy zbliżył się, zobaczyła jak jego źrenice nagle się rozszerzają.
Sprawiła to rozpięta na całej długości bluzka. Pospiesznie podniosła rękę, aby
zrobić z nią porządek. „Nie – pomyślała – nie zrobię tego. Skoro przygląda mi się
uwodzicielsko, lepiej będzie, jeśli nie dam mu satysfakcji, reagując bojaźliwie. „
On zaś uparcie wpatrywał się w nią. To było nie do zniesienia. Czuła, że mimo
piegów na policzkach, widział purpurę, która pokryła całą jej twarz.
Teraz, kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do jasnego światła, mogła dostrzec jego
ciemnoniebieskie oczy. Przypominały kolorem Morze Śródziemne, kiedy patrzy się
na nie z wysokiej skały. „Morze koloru wina” – przemknął jej przez myśl dawno
zapomniany urywek jakiegoś utworu. Mogłaby zanurzyć się cała w otchłani tych
oczu.
– Gdzie, w takiej wiosce, dziewczyna twojego pokroju mogłaby szukać pracy?
– zapytał.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gdziejesc.keep.pl