Herbert Zbigniew - Martwa Natura Z Wędzidłem, Varia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
duchowych rozterek i niepokojów. Nie mógł zupełnie poj
Tamtego
wiata. Puste bł
kity napawały
go przera
eniem. Była to zapewne bezbo
na rewolta wyobra
ni, a nade wszystko poga
skich
zmysłów. Absolutnie nie był w stanie zrozumie
, jak mo
na istnie
bez domu, bez skrzypi
cych
schodów i por
czy, bez zasłon i
wieczników. A tak
e bez tkanin, w
ród których sp
dził całe
ycie.
Jaka nieubłagana siła zabiera nam chłód szorstkiego jedwabiu, czarn
wełn
przelewaj
c
si
przez
r
ce jak łagodna fala, płótno przypominaj
ce tafle stawu
ci
tego lodem, welur Å‚askocz
cy jak mech.
koronki, które zdaj
si
szepta
kobiece sekrety?
Anslo odchodził przed zapadni
ciem zmroku i na po
egnanie dotykał zimnymi palcami r
ki
przyjaciela.
Niewiele zostało czasu.
Jutro, pojutrze wejdzie słu
ca ze
niadaniem i wyda krótki okrzyk.
I wtedy zasłoni
wszystkie lustra w domu i odwróc
wszystkie obrazy do
cian, aby wizerunek
dziewczyny pisz
cej list, okr
tów na pełnym morzu, wie
niaków ta
cz
cych pod wysokim d
bem nie
zatrzymywał w drodze tego, który w
druje ku
wiatom niewyobra
alnym.
67
dziewczyn
. Sam poszedł z ni
na plac, z którego odje
d
ały wozy w kierunku Hoorn, obj
Å‚ j
po
ojcowsku, wcisn
Å‚ w r
k
14 florenów i 8 stuwerów.
Znikn
ła w tłumie. Nie widział, czy wsiadła do wozu. Je
li poszła do zajazdu „Pod Czarnym Kogu-
tem", który znajdował si
po drugiej stronie ulicy i słyn
Å‚ z najgorszej reputacji (znali go dobrze ma-
rynarze spragnieni taniej miło
ci), jej los był przypiecz
towany. Ta my
l, a zwłaszcza zwi
zane z ni
lubie
ne obrazy, prze
ladowały go przez lata.
Pracował z dawn
energi
, ale bez uskrzydlaj
cego wszelkie poczynania entuzjazmu. Czasem zdarzało
si
,
e rezygnował z kupna du
ych partii towaru na korzystnych nawet warunkach, mówi
c: „Zosta-
wiam to młodym; ja teraz obchodz
moje wło
ci, sprawdzam mury, zamki, Å‚a
cuchy". Interesy szły
jednak nie gorzej ni
przedtem.
Na wiosn
umarła Anna.
Teraz był sam. My
lał jaki
czas o tym,
e trzeba uwie
czy
pami
o sobie i Annie w kamieniu —
miała to by
płaskorze
ba wmurowana w
cian
Nieuwe Kerk, przedstawiaj
ca oboje mał
onków
trzymaj
cych si
za r
k
; u spodu cytat z Pisma: „Przeto
ałuj
i pokutuj
w prochu i popiele". Ale
zdrowy rozs
dek Cornelisa, który go nigdy nie opuszczał, nawet gdy zbli
ał si
—- rzadko co prawda
— do sfer rozumowi niepodległych, podszeptywał,
e ten, który naprawd
korzy si
przed Panem, nie
wznosi sobie pomników z marmuru. Odsun
Å‚ tedy t
pokus
. „Wystarczy mi prosta płyta na posadzce
ko
cioła", powiedział zdumiony własn
skromno
ci
.
Nowa idea wyzwoliła w nim nie przeczuwane rezerwy inicjatywy, pomysłowo
ci i zapału. Udało mu
si
przekona
nad wyraz oszcz
dnych konfratrów (był od lat dziekanem cechu) o konieczno
ci
wzniesienia domu dla sierot. W Cornelisa wst
pił duch młodego przedsi
biorcy, co wi
cej, apostoła
sprawy. Dwoił si
i troił — organizował kwesty, festyny i loterie, ma-
j
ce zasili
fundusze przedsi
wzi
cia, zatwierdzał plany, dogl
dał post
pów budowy, godzinami
konferował z murarzami i cie
lami o ka
dym szczególe. Lubił przechadza
si
po dziedzi
cu
przyszłego sieroci
ca i kre
li
lask
na tle nieba nie istniej
ce jeszcze
ciany i okna, pi
tra, gzymsy i
spadzisty dach.
Wieczory sp
dzał w domu, w „
ółtym pokoju", którego okna wychodziły na ogród. Stał tam fotel
obity czerwonym kurdybanem, w którym pan Jong (ile
to lat temu) czytał półgłosem swoich
Å‚aci
skich poetów. Był to najbardziej czcigodny sprz
t domostwa — jakby okr
t flagowy, który
dowodził flot
łó
ek, stołów, ławek, krzeseł, przepa
cistych szaf i kredensów. Cornelis brał na chybił
trafił par
ksi
ek z biblioteki, zagł
biał si
w owym fotelu, przegl
dał ostatni numer „Merkuriusza
Holenderskiego", w którym zawsze było tyle ciekawych wiadomo
ci o po-wodziach, intrygach
dworskich, giełdzie, cudach i zbrodniach. Nie czytał wiele; słuchał gwarów ulicy i szmerów domu. Z
ogrodu dochodziła mocna wo
narcyzów, dzikich ró
i szafranu.
Kiedy tak dawał si
unosi
szmerom i zapachom, do
wiadczał,
e czas nie jest mu powolny. Przedtem,
w okresie młodo
ci, był jego panem, potrafił go zatrzyma
lub przyspieszy
, jak rybak, który nurtom
rzeki narzuca rytm własny. Teraz czuł si
jak kamie
rzucony na dno, kamie
obrosły mchem, nad
którym przetacza si
ruchomy bezmiar niepoj
tych wód.
Ksi
ka zsuwała si
z kolan. Zapadał w odr
twienie. Coraz cz
ciej słu
ca musiała go budzi
na
kolacj
.
Wkrótce po hucznie obchodzonych urodzinach (sko
czył 60 lat) — zachorował. Lekarze skonstato-
wali gor
czk
ółciow
, zalecili spokój oraz zapewnili,
e pacjent szybko powróci do zdrowia.
Przezorny Cor-
nelis sporz
dził testament i polecił spłaci
przedterminowo zaci
gni
te po
yczki. Stan firmy
przedstawiał si
nast
puj
co: aktywa — 12 000 florenów, łatwo
ci
galne wierzytelno
ci — 9300
florenów i 5100 florenów w papierach warto
ciowych i akcjach Kompanii Wschodnio-Indyjskiej.
Słabł coraz bardziej, nie podnosił si
ju
teraz z łó
ka. Lekarze przepisywali kompresy z ziół, prze-
ró
ne mikstury — wino chinowe, tynktur
z aloesu, wyci
g z gencjany, spuszczali te
krew, na koniec
polecili kła
na piersi chorego głowy paj
ków w łupinie włoskiego orzecha, a gdyby to nie pomogło,
zast
pi
głowy paj
ków wersetami z Biblii. Nauka najwidoczniej ust
powała dyskretnie miejsca
wierze.
Codziennie około pi
tej — lato było pogodne, bardzo ciepłe — przychodził stary przyjaciel Troosta
Abraham Anslo, niegdy
sławny na cał
Holandi
kaznodzieja, dzi
milcz
cy staruszek z siw
, rzadk
brod
i wiecznie załzawionymi oczami. Siadał w nogach łó
ka; u
miechali si
do siebie; ich dialog
toczył si
poza słowami i czasem. Chory miał ogromn
potrzeb
zwierzy
si
ze swoich w
tpliwo
ci,
66
odbyło
si
to we własnym ogrodzie, kiedy wypalił do domniemanej sowy zakłócaj
cej spokój nocy. Kolba
strzelby, ozdobiona inkrustacj
, przedstawiała S
d Parysa na tle rozległego, górskiego krajobrazu; naj-
bardziej cenił Cornelis t
wła
nie cz
broni, uwa
aj
c metalow
rur
za zbyteczny dodatek.
Po tych historycznych ewenementach
ycie toczyło si
zwykł
kolej
. Interesy szły znakomicie, tylko
Jan dostarczał rodzicom nieustannych kłopotów i zmartwie
; nie uczył si
, uciekał z domu, przebywał
w towarzystwie sko
czonych urwipołciów. Ale syn marnotrawny wracał jednak zawsze na łono
rodziny i wtedy odbywała si
biblijna scena pełna łez, skruchy i wybaczenia. Wydawało si
,
e w
ko
cu sprawy uło
si
pomy
lnie dla wszystkich. Tylko Anna słabła, postanowiono wi
c przyj
trzeci
słu
c
; spo
ród wielu kandydatek wybrano młod
chłopk
fryzyjsk
imieniem Judith.
Jej uroda nie była ol
niewaj
ca, ale budziła w duszy pana domu niejasne i błogie wspomnienia
odległego dzieci
stwa. Bardzo j
lubił i obdarowywał, z pro
b
, aby nikomu o tym nie mówiła,
wst
kami i klamerkami stosownymi do jej rudych, puszystych włosów. Wyjednał u
ony pozwolenie,
aby Judith pomagała mu w sklepie wieczorem. To,
e zostawali sami i zamykali drzwi na klucz,
mogło si
zdarzy
dwa albo trzy razy. Ale złe j
zyki s
siadów plotły o zgorszeniu. Anna cierpiała
ostentacyjnie i w milczeniu.
Cornelis zacz
Å‚ cz
ciej bywa
u balwierza. Grał godzinami na flecie. Stał si
gadatliwy, gło
ny i nad-
miernie wesoły. Pewnego dnia zwierzył si
Annie,
e chce zamówi
portret. Polecono mu malarza,
który mieszkał na Rozengracht i jest, czy te
był, wzi
tym portrecist
, a tak
e twórc
religijnych
płócien. Ubra-
ny od
wi
tnie udał si
wi
c do niego. Nazwisko wypadło mu z głowy, ale przechodnie wskazali mu
dom. Malarz przyj
ł go niezbyt uprzejmie. Miał blisko osadzone,
widruj
ce oczy i grube r
ce
rze
nika; ubrany byt w długi poplamiony fartuch, a na głowie miał dziwaczny turban. Wszystko to
byłoby jeszcze do zniesienia, ale cena za portret, któr
podał ten gbur — 300 florenów — zbiła
Cornelisa z tropu (przeliczył to zaraz na łokcie dobrej tkaniny wełnianej). Zapanowało kłopotliwe
milczenie. W ko
cu malarz o
wiadczył,
e mo
e sportretowa
Cornelisa jako faryzeusza, i wtedy cena
b
dzie znacznie ni
sza. Tu jednak zagrała ura
ona duma kupca bławatnego. Chciał by
wyobra
ony
— takim, jakim był — u szczytu powodzenia, w łagodnym blasku szcz
cia, ale bez niepotrzebnych
symboli i dekoracji, z własn
, du
głow
otoczon
bujnymi włosami, z przenikliwymi oczami
patrz
cymi z zaufaniem w przyszło
, grubym nosem, wargami smakosza, a tak
e mocnymi, opartymi
o ram
obrazu dło
mi, w które mo
na zło
y
nie tylko sprawy firmy „Jong, Troost i Syn", ale tak
e
losy miasta (w tym czasie Cornelis marzył o godno
ci burmistrza). Nic dziwnego,
e do umowy o
dzieło nie doszło. Pó
niej kto
podał mu nazwisko innego sławnego portrecisty z Haarlemu, nigdy
jednak do niego nie dotarł, gdy
głow
jego zaprz
tn
Å‚y powa
ne kłopoty i zmartwienia.
Nie wiadomo sk
d i kiedy przychodzi burza, która wstrz
sa fundamentami domu (a wydawało si
,
e
jest wieczny) i w nagłym
wietle błyskawicy ukazuje nico
plonów zbieranych mozolnie przez całe
ycie. Jan, jedyny syn i nadzieja, przyszły dziedzic firmy, uciekł z domu na dobre. Zostawił list,
e za-
ci
ga si
na okr
t, podał nawet jego nazw
, ale szybko stwierdzono,
e takiego statku nie ma i nie
było.
Pozostawało wi
c tylko ponure przypuszczenie, i
chłopak, a wła
ciwie ju
m
czyzna, przystał do pi-
ratów, do tych nikczemników, którzy wyrzucaj
za burt
Bibli
, ró
aniec i dziennik okr
towy, aby po
yciu pełnym zbrodni sko
czy
w lochach lub na szubienicy.
Po raz pierwszy Troost poczuł si
skrzywdzony i upokorzony. Anna cierpiała wprawdzie tak
e, ale
spokojnie w gł
bi swej nieprzeniknionej macierzy
skiej istoty. Natomiast rozległe cierpienie
Cornelisa obejmowało wiele sfer duszy: było to przera
enie nagłym ciosem fortuny, która, dotychczas
yczliwa, ukazała raptem prawdziw
, szydercz
twarz; czuł si
odarty z dobrego imienia i zasług,
wci
powracało w my
li okrutne zdanie: „Jestem ju
tylko ojcem złoczy
cy"; utracił wiar
w jedyn
ludzk
nie
miertelno
, wyra
aj
c
si
w nadziei,
e w rejestrze gildii sukienników b
dzie si
powtarzało przez wieki nazwisko Troost, otoczone ludzkim szacunkiem i zaufaniem.
Na domiar złego afera z Judith (zdaniem Cornelisa nie było
adnej afery) nabierała coraz wi
cej
rozgłosu. Istotnie, po zamkni
ciu sklepu zostawał z ni
coraz dłu
ej, co stanowiło wystarczaj
cy
powód do plotek. Znajomi odpowiadali na pozdrowienia zmru
eniem oka i szelmowskim u
miechem,
które zapewne oznaczało: „No, no, nie przypuszczali
my,
e jeste
taki zuch". Natomiast w czasie
nabo
e
stwa w ko
ciele s
siedzi z Å‚awki woleli sta
na kamiennej posadzce, aby da
do zrozumienia,
e pustka, która go otacza, wyra
a surowe napomnienie. Postanowił wi
c dla dobra firmy odprawi
65
Rok po
lubie urodził si
jedyny syn, któremu dano na chrzcie imi
Jan.
Interesy firmy (nosiła ona teraz nazw
„Jong, Troost i Syn") szły znakomicie, co nale
y zawdzi
cza
nie tylko pomy
lnej koniunkturze, ale przede wszystkim talentom Troosta, jego niezwykłej intuicji ku-
pieckiej. Rodem z chłopów, wiedział,
e jego ziomkowie s
do szpiku ko
ci konserwatystami.
Zdawałoby si
,
e wła
ciciel du
ego sklepu bławatnego powinien interesowa
si
mod
. Troost po
prostu j
ignorował i uwa
ał za co
w rodzaju dokuczliwego kataru, który czasem gn
bi organizm
pełen zdrowych nawyków i gustów. Je
li dopuszczał „ostatnie krzyki" mody, to jedynie w zakresie
akcesoriów — wst
ek, naramienników, klamerek, no, ostatecznie piór. Wierzył niezachwianie,
e
prawdziwa elegancja nie t
skni za lini
Å‚aman
i bogactwem kolorów, ale kontentuje si
spokojn
lini
prost
kroju oraz szlachetn
czerni
, fioletem i biel
. Był te
, je
li mo
na si
tak wyrazi
, płomiennym
patriot
rodzimego przemysłu. Uwa
ał i wpajał to przekonanie klientom,
e najlepsze sukno pochodzi
z Lejdy, płótno z Haarlemu jest bezkonkurencyjne, doprawdy niezrównane s
jedwabne tkaniny
amsterdamskie i nie ma na ziemi lepszych aksamitów, jak te z Utrechtu.
Cornelis Troost, wła
ciciel firmy „Jong, Troost i Syn", pracował niezmordowanie przez sze
dni ty-
godnia, ale niedziele i
wi
ta oddawał całkowicie rodzinie. Od wczesnej wiosny do pó
nej jesieni, po
wysłuchaniu nabo
e
stwa, Troostowie udawali si
na dalekie wycieczki do „Trzech D
bów", na
wydmy lub do gospody „De Zwaan", poło
onej w malowniczym ustroniu. Obraz był taki: na czele
kroczył Cornelis (zawsze
kilkadziesi
t metrów na przodzie, jakby rozpierało go wspomnienie dawnych ły
wiarskich
wyczynów), za nim dreptała cicha Anna, pochód zamykała słu
ca z koszem wiktuałów o
monstrualnych rozmiarach i mały wrzaskliwy Jan, który jechał na wózku zaprz
onym w kozła. Oboje
rodzice rozpieszczali jedynaka ponad wszelkie wyobra
enie. Postój.
niadanie w cieniu starych
wi
zów —
mietana, poziomki, czere
nie, chleb razowy, masło, ser, wino, biszkopty.
Wczesnym popołudniem rodzina wst
powała do słynnej ze znakomitej kuchni gospody „De Zwaan",
poło
onej w pobli
u wielkiego skrzy
owania dróg, przy których stały szubienice; mo
na je było
taktownie obej
, wybieraj
c
cie
k
przez Å‚
ki. W gospodzie było zawsze tłoczno i gwarno, w
powietrzu unosiły si
ci
kie zapachy tytoniu, baraniego tłuszczu i piwa. Cornelis Troost zamawiał
zwykle
hutspot —
lepszego nie mo
na było znale
w całych Zjednoczonj^ch Prowincjach — łososia
w zielonym sosie, niezrównane nale
niki i kasztany w lukrze (wsadzał je przezornie do kieszeni w
obawie przed nagłym atakiem głodu w drodze powrotnej). Wszystko to zakrapiane podwójnym piwem
z Delftu wprawiało dusz
i ciało w stan sytej melancholii.
Powrót odbywał si
wolno, w porz
dku odwrotnym: na czele jechał Jan, obok szła słu
ca wyzbyta
ci
aru, za nimi Anna, spogl
daj
c trwo
liwie za siebie, a na ko
cu Cornelis. który zatrzymywał si
cz
sto, jakby ra
ony nagle pi
knem istnienia, urod
natury, zadzierał głow
i pozdrawiał przelatuj
ce
obłoki
piewaniem gło
nym, acz nie całkiem zgodnym z zasadami harmonii:
Dobry wieczór, dobry wieczór, Moja miła Joosje.
Albo:
D
browy bujne, pi
kne urwiska Dostojne
wiadki moich rozkoszy.
Gdyby wtedy lub kilkana
cie lat pó
niej zapytano Cornelisa Troosta, czy jest szcz
liwy, nie
potrafiłby da
odpowiedzi. Ludzie szcz
liwi, podobnie jak ludzie zdrowi, nie zastanawiaj
si
nad
własnym stanem.
Cudowny zegar odmierzaj
cy dnie powszednie i
wi
ta! To prawda, Cornelis Troost nigdy nie stan
Å‚
w o
lepiaj
cym blasku wielkich wypadków dziejowych. Ale czy
mo
na powiedzie
,
e w dramacie
wiata grał rol
po
ledni
? Podj
ł swój los bawełnianego kupca, jak inni podejmuj
rol
wojowników,
kacerzy czy m
ów stanu. Tylko raz otarł si
o histori
, przelotnie jak w ta
cu. Zdarzyło si
to w cza-
sie wizyty obcego monarchy.
Troost — był wtedy starszym gildii — udał si
do ratusza na uroczysto
ci powitania przepasany
pomara
czow
szarf
, z
ółtymi wst
kami pod kolanami i u ramion; głow
zdobił fantazyjny
kapelusz przybrany czarnymi strusimi piórami, które za ka
dym podmuchem wiatru zrywały si
do
lotu. Z gł
bi serca nienawidził owych strojów pompatycznych jak stroje
piewaków operowych, ale
nie
ałował tej maskarady, bowiem zobaczył monarch
twarz
w twarz, to znaczy z perspektywy
ludzkiej. Pó
niej powtarzał niesko
czon
ilo
razy: „Widziałem go z bliska i, wiecie — on jest
gruby, blady, mały, no, jakie
pół głowy ni
szy ode mnie". I rozpierała go wielka duma republika
ska.
Po przyj
ciu odbyła si
defilada na cze
monarchy, poł
czona ze strzelaniem w niewinne niebo.
Troost miał po raz drugi okazj
wypróbowa
swoj
pi
kn
florenty
sk
strzelb
. Pierwszy raz
64
Epilog
Cornelis Troost — kupiec bławatny, bohater nieznany historii — umiera.
To nieprawda,
e przed
mierci
jawi si
nam całe
ycie. Wielka rekapitulacja istnienia jest wy-
mysłem poetów. W istocie zapadamy w chaos. Cornelis Troost ma w sobie zam
t dni i nocy, nie od-
ró
nia ju
poniedziałku od niedzieli, godzina trzecia po południu miesza mu si
z czwart
nad ranem,
kiedy czuwa nasłuchuj
c własnego oddechu i serca. Kazał sobie postawi
na stoliku przed łó
kiem
zegar, jakby w nadziei,
e dozna Å‚aski kosmicznego porz
dku. Ale czym
e jest godzina dziewi
ta, je
li
nie oznacza zasiadania do biurka w kantorze, południe bez giełdy, czwarta, której zabrano obiad,
szósta bez kawy i fajki, ósma, któr
pozbawiono wszelkiego sensu, bowiem usuni
to stół, kolacj
,
bliskich i przyjaciół. O
wi
ty rytuale codzienno
ci, bez ciebie czas jest pusty jak sfałszowany
inwentarz, któremu nie odpowiada
aden przedmiot realny.
Anioły
mierci czuwaj
przy Å‚o
u. Niedługo naga dusza Cornelisa Troosta stanie przed S
dzi
Najwy
szym, aby zda
spraw
ze swoich uczynków. Nas, którzy o rzeczach boskich wiemy tak
niewiele, interesuje pytanie po ludzku błahe — czy był szcz
liwy?
Przyjazny los prowadził go za r
k
, kiedy przed pół wiekiem, owego pami
tnego, kwietniowego dnia
bł
kał si
po ogromnym i krzykliwym Amsterdamie
ciskaj
c w r
ku pismo polecaj
ce do szewca
krewniaka, które zawierało pro
b
-zakl
cie, aby przyj
ł łaskawie chłopca i wyuczył go zawodu. Ów
list, wy-koncypowany przez wioskowego nauczyciela, miał tylko jeden mankament — nie posiadał
adresu.
I wtedy, jak to si
zdarza tylko w bajkach, wyrósł przed zabł
kanym chłopcem pi
kny, czarno ubrany
m
czyzna — Baltazar Jong, kupiec bławatny, który nie pytaj
c wiele zabrał go do siebie, obdarzył
łó
kiem na strychu oraz odpowiedzialn
funkcj
chłopca na posyłki. Tak wi
c bez wysiłku i bez
adnych zasług przeszedł Cornelis z czy
ca kopyta i dratwy, które zdawało si
by
jemu s
dzone, do
nieba jedwabi i koronek. Taki był pocz
tek zawrotnej kariery, bo przecie
nie jest karier
, tylko
naturalnym biegiem rzeczy, je
li syn burmistrza zostaje burmistrzem, a syn admirała — admirałem.
Cornelis Troost przeszedł chlubnie wszystkie stopnie kupieckiego zawodu — był sumiennym i gor-
liwym praktykantem, pisarczykiem, magazynierem, ksi
gowym, subiektem ulubionym przez damy z
powodu swoich wiecznie ró
owych policzków, wreszcie kim
w rodzaju sekretarza osobistego Jonga.
Wówczas został przekwaterowany ze strychu, co znaczyło,
e jest traktowany jako członek rodziny,
nielicznej, ale zacnej, składaj
cej si
z pana, pani domu i córki.
W tym czasie dokonał czynu niezwykłego: na ły
wach przejechał z wa
nym, poufnym posłaniem po
zamarzni
tych kanałach dystans Amsterdam-Lej-da w niespełna godzin
. (Niewdzi
czna pami
lu-
dzka nie odnotowała tego faktu, jak na to zasługiwał). Pan Jong troszczył si
, aby w zdrowe ciało
swego pupila wla
zdrow
dusz
. Posyłał na lekcje ta
ca, wyuczył go gry na flecie i paru łaci
skich
przysłów,
z których Cornelis najbardziej upodobał sobie:
Hic Rhodus, hic salta
— i wplatał je w rozmowach z
osobami znacznymi nazbyt cz
sto, niekiedy nawet bez wi
kszego sensu.
Pan Jong był człowiekiem o szerokich horyzontach, wykształconym i subtelnym. Zgromadził spor
bibliotek
. W pierwszym rz
dzie stały dzieła klasyków, za ich plecami za
, wstydliwie schowane,
pasjonuj
ce sprawozdania z dalekich podró
y, które pchn
miały jego wnuka na drog
awanturniczego
ywota. Kupował obrazy, interesował si
astronomi
. Wieczorami brzd
kał na gitarze
i czytał poetów łaci
skich, nad których przedkładał jednak rodzimego Vondela. Powi
kszał
systematycznie swoj
kolekcj
minerałów. Nade wszystko uwielbiał Liwiusza, ostrygi, oper
włosk
i
lekkie wina re
skie. Jego nagła
mier
okryła niekłamanym smutkiem rodzin
i przyjaciół. Zmarł tak
wytwornie jak
ył — przy zastawionym stole, podnosz
c biszkopt umaczany w winie do ust.
Nie czekaj
c a
obeschn
Å‚zy, Cornelis Troost o
wiadczył si
o r
k
córki zmarłego pryncypała, Anny.
Nie było w tym
adnego wyrachowania, tak przynajmniej s
dził, chocia
zdawał sobie jednocze
nie
spraw
,
e wszedł do przybranej rodziny nie przez drzwi frontowe, ale przez strych. W tym momencie
czuł si
szlachetny jak Perseusz, który oswobadza Andromed
przykut
do skały sierocej
ałoby.
O
wiadczyny zostały przyj
te (któ
lepiej mógł poprowadzi
interesy firmy) i szybko (zbyt szybko,
jak twierdzili zło
liwi) wyprawiono wesele; niezbyt huczne, okoliczno
ci nie pozwalały na to,
wszelako stoły uginały si
od jadła i trunków. Cornelis, wskutek nadmiernej ilo
ci toastów
zakrapianych winem, wódk
j
czmienn
, arakiem, hipokrasem i piwem,
sp
dził noc po
lubn
w stanie całkowitej nie
wiadomo
ci.
63
[ Pobierz całość w formacie PDF ]