Harrison Kathryn - Tysiąc drzewek pomarańczowych, E-BOOKI, Nowe (h - 123)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kathryn Harrison
Tysiąc drzewek
pomarańczowych
A thousand orange trees
Przełożył: Mariusz Ferek
Umieram, bo nie umieram
św. Jan od Krzyża
Śpiew duszy udręczonej pragnieniem widzenia Boga
Tę książkę poświęcam pamięci babci,
dzięki której poznałam wiele opowieści
W roku obfitego deszczu sto arów morwowego sadu rodzi wystarczająco dużo liści, ażeby
wykarmić sto czterdzieści cztery tysiące gąsienic jedwabnika. Pierwsze pąki zawiązywały się na
drzewkach zaraz po Niedzieli Palmowej. Liście rozwijały się na Zesłanie Ducha Świętego, a pełną,
dojrzałą postać osiągały tuż przed świętem Wniebowzięcia Najświętszej Panienki. Jesienią
przycinaliśmy nagie odrosty. Otrzymywaliśmy w ten sposób tyle gałęzi, że rozpalaliśmy więcej
ognisk świętojańskich niż którakolwiek rodzina w miasteczku Quintanapalla.
Dni upływały nam zgodnie z rytmem życia morwowych drzewek i jedwabników. Rok w rok
zanosiliśmy do domku gąsienic prawie siedem tysięcy funtów morwowych liści. Poukładane
w koszach albo poupychane w workach, dźwigaliśmy je na nosidłach lub przewoziliśmy na starym
wózku. Owinięte w płótno, opieraliśmy na wyprostowanej głowie albo też ciągnęliśmy po suchym
gruncie. Wówczas jednak głowy pokrywały się pyłem i trzeba je było myć.
Jako pięcioletnia dziewczynka byłam mniejsza od swoich rówieśnic, byłam taka niska, że
mogłam wejść pod stół mojego dziadka, nie pochylając głowy. Nie byłam za mała, aby dźwigać
liście. Jak ojciec i matka, dziadek i siostra, przenosiłam je z morwowego sadu do gąsienic
w trzymanym na głowie koszyku, takim szerokim i płaskim jak ten mojej matki, z tą różnicą, że
mój był o połowę mniejszy.
Gąsienice jedwabnika jadły bez ustanku. Dzień w dzień i noc w noc zmuszaliśmy je do
jedzenia. Przerywały ucztę wyłącznie na czas linienia. Po czwartym i ostatnim linieniu wszystkie
gąsienice, długie i grube jak kciuk mojego ojca, zaczynały zawijać się w oprzęd. Sto czterdzieści
cztery tysiące pierwszorzędnych, zdrowych, zadbanych gąsienic wytwarzało około
dziewięćdziesięciu funtów jedwabnych kokonów. Tyle ważyły wraz z poczwarkami. Poczwarki
uśmiercaliśmy, kładąc blaszane tace z kokonami na gorących kamieniach i polewając je wodą.
Musieliśmy je zabijać. Gdybyśmy tego nie zrobili, zamieniłyby się w ćmy i uciekły po
przegryzieniu warstwy jedwabiu, którą naprzędły.
Każdego roku na krótko przed Świętem Zmarłych zawoziliśmy na targ mniej więcej
dziewięćdziesiąt funtów jedwabnych kokonów. Stamtąd towar od nas oraz innych hodowców jechał
wielkim wozem ciągniętym przez woły do ogromnych zbiorników wodnych w Sorii. Tam nasze
kokony długo się moczyły. Potem je rozwijano. Zajmowały się tym dziewczęta, które używały
paznokci środkowych palców, ponacinanych w jednym, dwóch albo trzech miejscach –
ponacinanych ze szkodą dla pleców kochanków albo bliskich, których chciałyby dotknąć, a także
dla nich samych.
Surowiec na razie nie opuszczał Sorii. Przechodził tylko do jednej z pracowni, gdzie skręcało
się jedwab w nici. Na podwórzu warsztatu powiązany w bele jedwab rozładowywali pracujący tam
mężczyźni. Oto połyskujące dzieło naszych gąsienic przechodziło z rąk dziewcząt do rąk
młodzieńców: jak sekret, jak pozdrowienie, jak obietnica i zapowiedź innych, lepszych
podarunków. W każdym razie tak to sobie wyobrażałam podczas karmienia gąsienic. Chociaż sama
nigdy nie widziałam takiego warsztatu, wiedziałam, że klekoczące, skrzypiące urządzenia obsługują
młodzi mężczyźni. Wszyscy pracowali codziennie przez wiele godzin w zamian za mizerną zapłatę,
nawet nie za sto maravedis, za skąpą garść monet, która zdaniem mego taty wystarczała jedynie na
zakup kolacji i czasami jakiejś błyskotki dla ukochanej.
Pozwijane w motki cieniutkie, ale mocne nici pakowano i przewożono do pobliskiej
manufaktury, gdzie jedwab oczyszczano: najpierw gotowano w mydlanej wodzie, później płukano,
na koniec zaś suszono i bielono w oparach płonącej siarki.
Następnie pakowano jedwab po raz ostatni i wieziono do Epili, do mistrzów farbiarstwa. Ich
ręce, nieustannie zanurzone w barwnikach, były czarne; czarne były ich uszy i nosy, jeśli, tak jak ja,
mieli zwyczaj bezwiednie się po nich drapać. Mistrzowie farbiarstwa barwili nasz jedwab na
purpurowo, czerwono albo zielono, wrzucając białe kłębki do odpowiedniego kotła z farbą.
Z łatwością wyobrażałam sobie niemal nagich chłopców, jak drewnianymi kołkami wprawiają
w ruch zawartość kadzi, jak pot spływa po ich szczupłych torsach i ginie pod płóciennymi
przepaskami na biodrach. Przecież podczas pracy przy gorących kotłach nie mogli mieć na sobie
niczego więcej. Potem tak samo nadzy wynosili ociekające nici na podwórze i rozwieszali je, by
schły na wielkich stojakach.
Tkanina powstawała w tym samym mieście. Każda barwna, błyszcząca nić, uderzana oczkami
nicielnicy, zaczynała przylegać posłusznie do poprzedniej, by w końcu na zawsze pozostać między
swymi sąsiadkami – jedna barwna kreska za drugą, tworząca z innymi wzór, połyskującą, baśniową
scenę: zastygły w skoku jeleń, krążące ptaki, fantazyjne zwierzęta, które się gonią; obraz utrwalony
w tkaninie na wieki. Albo też sekwencję geometrycznych figur: kwadraty wewnątrz kwadratów,
koła, paski, sierpy, trapezy, trójkąty i piramidy.
Rok obfitego deszczu. Co prawda pamiętam tylko jeden taki rok, jeśli nie liczyć tego, w którym
między jedną a drugą niedzielą woda zalała góry i przepłynęła przez nasz dom. Tak czy inaczej
w umiarkowanie wilgotnym sezonie nasze gąsienice wytwarzały dość jedwabiu, aby mogło powstać
około czterdziestu par spodni. To najskromniejsza postać, jaką przybierał jedwab, efekt wysiłków
całej mojej rodziny. Postać jedyna, jaką potrafiłam sobie wyobrazić. Oczywiście do czasu, gdy
w marzeniach wytworzyłam tyle owej szlachetnej tkaniny, że można w nią było ubrać taką liczbę
ludzi, jakiej świat nie widział. Dość jedwabiu dla uczestników królewskiego ślubu albo pogrzebu.
Na setki sukien, tysiące surdutów. Na kołnierze, płaszcze, mankiety i krezy. Dość na gobeliny, by
przykryć każdy centymetr chłodnej ściany madryckiego pałacu. Dość, aby wyłożyć wszystkie
stopnie schodów i utworzyć połyskującą ścieżkę, którą król podążałby do sypialni królowej. Dość
dla jego wojsk, piechoty i marynarki. Dość, by wyposażyć całą armadę w żagle i wanty: czerwone,
zielone, białe, złote – mieniące się wszystkimi barwami rozszczepionego w wodzie światła. Dość na
tysiąc pantofelków do tańca.
Wyobraźcie to sobie. Wyobraźcie sobie, tak jak ja to robiłam wiele razy, jedną rozwiniętą,
nieskończenie długą, falującą, połyskliwą wstęgę. Pewnego razu wzięłam kokon, wymoczyłam go
i rozwinęłam. Ostrożnie wyciągałam włókno – z tego jednego kokonu – i jednocześnie okrążałam
dom więcej razy, niż byłam w stanie zliczyć. Wchodząc do domu, mama przerwała spódnicą nić,
którą rozciągnęłam przed progiem. Pobiegłam tam czym prędzej, by uchronić jedwab przed
wiatrem, ale wymknął mi się spomiędzy palców. Jednakże z dala od niezdarnych rąk i od spódnic
zapracowanych kobiet, dzięki staraniom dziewcząt odwijających nici i chłopców z przędzalni, nasz
jedwab się nie marnował.
Ale nawet bez udziału moich życzeń, pragnień i wyobraźni nasze gąsienice – dziewięćdziesiąt
funtów kokonów – wytwarzały ostatecznie blisko czterdzieści dwa tysiące mil jedwabnej przędzy.
Prosiłam tatę, by policzył to wszystko dla mnie. Rachując, mrużył oczy, ja również je mrużyłam.
I widziałam wówczas niteczkę tak cieniutką, że w innym świetle pewnie byłaby niewidoczna.
A przy tym tak magicznie mocną, że wytrzymałaby każdy sztorm. Nić dość długą, aby
siedmiokrotnie połączyć mnie z Nowym Światem.
Gdybym miała popłynąć śladem Cortesa, wyruszyć z La Coruni jak on przed stu
siedemdziesięciu jeden laty, to znaczy w roku 1518, gdybym miała żeglować mniej więcej na
zachód, ku zachodzącemu słońcu, w stronę miejsca, o którym myśleli poeci, pisząc o śmierci, tam,
gdzie płonący rydwan Heliosa z sykiem pary zanurza się w odmęty oceanu – trasę mojej podróży
odmierzyłaby przędza o długości potrzebnej do wytworzenia, dajmy na to, tuzina pantofelków do
tańca. A byłaby to podróż daleko za Azory, za przerażający spokój Morza Sargassowego, za
Hispaniolę, Kubę i głębinę Nares (gdzie, jak powiadają, tonące statki idą pod powierzchnię wód tak
głęboko, jak wysoka jest góra Ararat), i dalej za odległą krainę kwiatów, Florydę, gdzie zmarł
Ponce de Leon, szukając lekarstwa przeciwko śmierci.
Dodawałam kilka następnych pantofelków i dzięki nim docierałam do ciepłej zatoki Campeche.
Zawijałam do portu Vera Cruz. Miasta nazwanego imieniem prawdziwego chrystusowego krzyża.
Miasta, przez które wstępuje się do nowego, nie zepsutego świata: kraju kolejnej szansy i kraju
nadziei. Czy krzyż nie jest najprawdziwszym symbolem nadziei? Czyż to nie nadzieja popłynęła
z boku Chrystusa? Z jego serca, dłoni i stóp? Czy to nie nadzieja zachęca ludzi, aby wkładali
pantofelki do tańca? Ależ tak! Zarówno ona, jak i rozpacz. Rozpacz w takim samym stopniu skłania
do tańca.
Jakby wystarczyło odziać stopy w jedwab, by unieść się w przestworza na jakąś przedziwną,
skoczną krucjatę. Drobić lekko, podskakiwać, kręcić piruety nad wyspami i wodami oceanów.
Płynąć i tańczyć w powietrzu ponad falami wśród burz i sztormów. I dotrzeć wreszcie do złota
i srebra Nowej Hiszpanii.
Siedem razy przez morza.
Siedem. Magiczna cyfra. Nieparzysta. Za ostatnim razem nie mogłabym już wrócić do domu.
Musiałabym pozostać na zielonym brzegu krainy dzikich, którzy nie noszą ubrań ani jedwabnych,
ani żadnych innych.
***
Jestem marzycielką. Marzycielką, nie inaczej. Spędzając wiele czasu w sąsiedztwie larw
jedwabnika, obserwując je, nauczyłam się być gąsienicą. Gąsienice przekształcają liście w jedwab.
Podpatrzyłam, na czym polega ich sztuka. Odkryłam sposób przekształcenia życia, którym mnie
obdarzono, w inne życie, życie niezwykłe, nieoczekiwane.
Zbyt żywa wyobraźnia była w naszej rodzinie przypadłością dziedziczną. Codziennie po
obiedzie siadaliśmy przy ogniu, tata na krześle, mama, Dolores i ja na ławie. Matematyczne
wyliczenia, zachłanność i pragnienie wzbogacenia się odbierały nam sen do białego rana, kiedy
należało powrócić do zwykłych obowiązków. Fantazjowanie było naszą rodzinną przypadłością, ale
ja byłam nią szczególnie dotknięta. Nawet gdy potem kładłam się do łóżka, które dzieliłam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]