Harrison Harry-Stalowy szczur 9-Złote lata Stalowego Szczura, KSIĄŻKI
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HARRY HARRISON - Złote Lata Stalowego Szczura
HARRY
HARRISON
Z
ŁOTE
L
ATA
S
TALOWEGO
S
ZCZURA
P
RZEŁOŻYLI
:
R
ADOSŁAW
K
OT
J
AROSŁAW
K
OTARSKI
Wstęp
Cudowną rzeczą było dorastanie w świecie barwnych czasopism. Choć poziom miewały różny, zawsze ich treścią
były fantastyczne przygody i opisy cudownych maszyn. No i, naturalnie, miały wściekle kolorowe okładki. Wiele z
licznych kategorii tematycznych, w jakich się ukazywały w latach trzydziestych, przetrwało po dziś dzień, jeśli nie w
postaci magazynów, to książek. Nadal cieszą się popularnością romanse, westerny i kryminały. Na dobre zniknęły takie
tematy jak walki lotnicze czy słynne bitwy, znane z historii. Zostało też zapomnianych wielu bohaterów. Kto dziś pamięta
na przykład o Operatorze Nr 5 czy Cash Gormanie, G8 i jego Bitewnych Asach czy Pająku.
Choć liczba czasopism science fiction spadła z sześćdziesięciu do trzech-czterech w miesiącu, nigdy nie zdarzyło
się, by na rynku nie było żadnego. Magazyny s-f nadal publikują więcej opowiadań niż jakiekolwiek periodyki poświęcone
innej tematyce.
W wieku siedmiu czy ośmiu lat nie zauważałem specjalnych różnic w tej konkretnej dziedzinie literatury i poza
westernami i romansami (a zwłaszcza szczególnie niestrawną hybrydą Rangeland Romances) czytałem praktycznie
wszystko. Coraz większą jednak uwagą darzyłem fantastykę naukową, aż doszło do tego, że czytałem wszystko, co
wydawano. Była to ciekawa i wciągająca lektura, i tylko to się dla mnie liczyło. Nie będąc krytykiem, nie zauważałem
banalności stylu czy powtarzających się schematów. Zainteresowanie i podniecenie, zarówno emocjonalne jak i
intelektualne, były głównymi atrakcjami s-f. Nadal zresztą tak jest - gdzie poza fantastyką maszyna może być bohaterem?
To była dobra literatura i nadal nią jest, a kiedy rzecz jest zręcznie napisana, nie ma nic lepszego do czytania na świecie.
Uczyłem się pisarstwa na opowiadaniach, a nie jest to łatwa sztuka, gdyż utwór musi być zwarty i mieć swoją
umowną dramaturgię: początek powinien zainteresować czytelnika, rozwinięcie go wciągnąć, a zakończenie zaskoczyć.
Nie tylko zresztą zaskoczyć, ale też skłonić do . uśmiechu, przynieść ulgę lub co najmniej stać w ostrym kontraście z
oczekiwaniami. („Specjalistą" od takich zakończeń był O'Henry, co najlepiej widać na przykładzie jego opowiadania „Dom
Magii", w którym biedne małżeństwo wymienia się prezentami: on sprzedaje zegarek, by kupić jej komplet grzebieni i
szczotek do pielęgnacji pięknych włosów, ona zaś obcina i sprzedaje włosy, by kupić mu łańcuszek do zegarka...)
Początek musi być na tyle interesujący, żeby czytelnik nabrał ochoty do dalszej lektury. W złotych czasach
magazynów nazywano to „narracyjnym haczykiem". Trzeba było napisać coś, co skłoniłoby wydawcę do przeczytania
drugiej strony. Pierwsza strona (pisana naturalnie z podwójnym marginesem) w lewym górnym rogu zawierała nazwisko i
adres autora, a w prawym górnym liczbę słów. Tytuł był dopiero w połowie strony, by w razie przyjęcia tekstu do druku
można było ponad nim wpisać rozmaite techniczne uwagi. Kolejną linijkę zajmował wyraz „autorstwa", a jeszcze następną
nazwisko lub pseudonim, pod którym opowiadanie miało być publikowane. Na samą treść zostawało więc około ośmiu
wierszy. Ponieważ wydawcy zasypywani byli, dzień po dniu, niesamowitymi ilościami niewyobrażalnego wręcz
grafomaństwa, tekst, który zainteresował ich na tyle, by przeczytać drugą stronę, najczęściej zostawał kupiony. Znaczyło
to, że „narracyjny haczyk" okazał się właściwą przynętą.
Kiedyś specjalizowałem się w pisaniu takich właśnie „haczyków", a raz sam dałem się na niego złapać - spodobał
mi się tak bardzo, że napisałem opowiadanie, aby dowiedzieć się, co będzie dalej. „Haczyk" brzmiał następująco:
- „Jamesie Bolivar di Griz, aresztuję cię pod zarzutem...
Poczekałem, aż dojdzie do właściwego miejsca i wdusiłem guzik, który zdetonował umieszczony w suficie ładunek
czarnego prochu. Pod wpływem eksplozji dźwigar wygiął się i trzytonowy sejf zleciał robotowi prosto na łeb, demontując
go nader malowniczo. Gdy chmura tynku opadła, dostrzegłem, że spod sejfu wystaje pogruchotana ręka, a jej palec
oskarżycielsko wskazuje na mnie, głos zaś, choć nieco przytłumiony, ciągnął:..."
Opowiadanie miało tytuł „Stalowy Szczur" i później przekształciło się w powieść o tym samym tytule, a jeszcze
później w cały ich cykl. Przyznaję zresztą, że pisanie „haczyków narracyjnych" okazało się całkiem zyskownym
przedsięwzięciem.
Każdy autor piszący s-f nieraz był pytany, skąd bierze takie zwariowane pomysły. Otóż znam jednego, który
niezmiennie powtarza, że kupuje je od faceta mieszkającego w Reading w Pensylwanii. Znam też innego, mającego
specjalną półkę z książkami, które uważa za oryginalne. Gdy potrzebuje inspiracji, sięga do nich, przegląda, i wymyśla
akcję „pożyczając" któryś z przeczytanych pomysłów.
Sprzedanie opowiadania jest zawsze przyjemnością, a jeśli ilustracja do niego stanowi okładkę czasopisma, to
przyjemność jest podwójna. Fred Pohl, edytor „Galaxy", miał wydawcę, który nie mógł się oprzeć żadnej korzystnej
propozycji. Ponieważ Fred przeważnie pracował w domu, wydawca ten miał do czynienia ze wszystkimi interesantami, w
tym także z rozmaitej maści początkującymi plastykami, którzy chcieliby zadebiutować na okładce jego magazynu. Jeśli
ich prace były tanie i nie należały do kategorii „zdecydowanie do odrzucenia", kupował je na pniu i zostawiał w biurze, by
Fred mógł je obejrzeć przy kolejnej wizycie. Pohla doprowadzało to nieodmiennie do szału, ale na współpracownika nie
było siły ani sposobu. Nic więc dziwnego, że w krótkim czasie biuro przypominało wystawę bohomazów i innej radosnej
kiczowatej twórczości, z prostego powodu: złych rysowników jest znacznie więcej niż grafomanów. Z tych arcydzieł
pędzla na okładki nadawały się bardzo nieliczne, toteż nic dziwnego, że gdy będąc tam przypadkiem nie potrafiłem
oderwać wzroku od jednego z nich, Fred natychmiast wręczył mi fotokopię i nakłonił do napisania opowiadania do tegoż
gniotą. Podobnie zresztą postępował z innymi autorami. Przyznaję, że dopasowanie akcji do występujących na rysunku
elementów było sporym wyzwaniem, ale parokrotnie mi się to udało. Jak widać, dla sławy i pieniędzy człowiek robi wiele
zwariowanych rzeczy.
Zdarzało się czasami, iż wydawca zamawiał opowiadanie, co obecnie jest znacznie częstszą praktyką. Jednym z
pierwszych był Isaac Asimov, kompletujący zbiorek o alternatywach rozwoju świata dzięki rozmaitym postępom w
naukach biologicznych. Innym Bob Silverberg z antologią o podobnym temacie, w której znalazło się i moje opowiadanie
1 / 62
HARRY HARRISON - Złote Lata Stalowego Szczura
„Nowy wspaniały świat" zawarte w niniejszym zbiorze.
Gdy zmarł znany i ceniony edytor John W. Campbell,
złożyłem zbiór oryginalnych opowiadań napisanych specjalnie na jego cześć i będący czymś w rodzaju ostatniego
hołdu oddanego jego pamięci przez stale z nim współpracujących autorów. Tak się przypadkiem złożyło, iż był to zbiór
kończący rozmaite cykle: Poul Andersen napisał wówczas ostatnie opowiadanie o gwiezdnym kupcu Van Rijnie, a Clifford
Simak - ostatnie z cyklu „Miasto". Ja zaś, kierując się tą samą zasadą, włączyłem do antologii „Pancernik w rezerwie", w
którym po raz ostatni pojawili się bohaterowie trylogii „Planeta śmierci".
Niektóre z moich opowiadań wchodzących w skład „Złotych lat Stalowego Szczura" mają historie dłuższe niż ich
objętość. Pomysł na „Ulice Aszkelonu" nosiłem w sobie przez ładnych parę lat, a samego opowiadania nie pisałem z
prozaicznej przyczyny: wiedziałem, że żaden wydawca nie odważy się go opublikować w owych latach ciemnoty,
zakłamania i autocenzury. Dopiero gdy Judy Merril zdecydowała się wydać antologię tekstów łamiących rozmaite tabu,
napisałem je i nawet dostałem za nie honorarium. Antologia miała tytuł bodajże „Thin Edge" („Cienkie ostrze") i nigdy nie
została wydana z powodów czysto technicznych, których teraz nikt już nie pamięta. Z pewnym trudem odzyskałem prawa
do tego opowiadania i kolejno wysyłałem je do wszystkich magazynów w Stanach. W każdym z nich zostało odrzucone.
Ponieważ w Anglii, w odróżnieniu od USA, przyznaje się oficjalnie, że ateiści istnieją i co więcej, nie żywią się krwią
dziewic i noworodków, a co już zupełnie nie do pomyślenia, paru z nich zasiada nawet w Parlamencie, postanowiłem
spróbować. Gdy wysłałem je do „New Worlds" („Nowe Światy"), ukazało się bez problemów. Potem znalazło się w
antologii kompletowanej przez Briana Aldissa, a dopiero po wielu latach przekroczyło ocean i pojawiło się na
amerykańskim rynku. Ostatnio nawet w antologii s-f dla nastolatków.
Pisanie opowiadań to dobry trening dla każdego autora, miedzy innymi uczy bowiem ekonomii języka; liczy się tu
każde słowo i musi być albo istotne, albo wymowne. Najlepsi pod tym względem są według mnie Brian Aldiss, Thomas M.
Disch i Robert Sheckley - ich utwory są krótkie, treściwe i wciągające. Szkoda, że niewielu jest podobnych autorów - zbyt
dużo opowiadań, które czytałem, było i jest złych lub nudnych. A znam ich niemało. Podobnie bowiem jak wielu innych,
działających na polu s-f w jego początkowym stadium, podejmowałem mnóstwo zajęć: wydawałem magazyny, układałem
sam lub współ-edytowałem ponad pięćdziesiąt antologii, nawet ilustrowałem książki i czasopisma. Nieskromnie sądzę, iż
sporo się dzięki temu nauczyłem i że moje opowiadania na tym skorzystały.
Jedną z
rzeczy,
których nauczyłem się na pewno jest to, że zbyt wiele opowiadań ma niedobry początek. Jako edytor
zawsze zwracałem autorom uwagę na słabe strony ich prac, naturalnie przed ich opublikowaniem, a oni przyjmowali moje
wskazówki ze zrozumieniem i poprawiali błędy. Raz tylko zdarzyło mi się mieć do czynienia z autorem, który odmówił
wniesienia poprawek i zabrał tekst. Ponieważ są to dawne czasy, nie ma sensu wymienianie nazwisk czy tytułów. Inny
regularnie zaczynał akcję na trzeciej stronie i po dyskusji zgadzał się (też regularnie) wyrzucić pierwsze dwie. Jeszcze inny
napisał doskonałe opowiadanie, które wydrukowałem, gdy przyznał mi rację, że pierwsze dwadzieścia stron nie ma nic
wspólnego z akcją i wystarczy je zastąpić jednym zdaniem. Czytając uważnie opowiadania można się nauczyć jak je pisać,
ale dokonując ich wyboru uczy się człowiek znacznie więcej i szybciej.
Przez dziewięć lat z Brianem Aldissem wydawaliśmy antologię „The Year's Best Science-Fiction" (Najlepsze s-f w
roku). Ja czytałem wszystkie czasopisma amerykańskie, Brian angielskie, a wspólnie przeglądaliśmy publikacje o innej
tematyce, w których czasem trafiały się opowiadania s-f, jak na przykład „Playboy". Było to rzeczywiście kształcące
zajęcie i to do tego stopnia, że mniej więcej po pięciu latach miałem dość czytania czegokolwiek. Bruce McAllister
przekopywał się więc jako pierwszy przez magazyny, na które nie byłem w stanie patrzeć bez obrzydzenia. Spisywał się
zresztą doskonale - średnio jedno opowiadanie na trzy, które uzyskiwały jego aprobatę, kwalifikowałem do antologii. Brian
był twardszym zawodnikiem: do końca osobiście penetrował te pokłady grafomaństwa.
Zbiorek ten jest niejako przeglądem mojego życia. Lata niewolnictwa w charakterze artysty komiksowego oddaje
całkiem wiernie „Autoportret". Krótko po zakończeniu II Wojny spotkałem członka Komunistycznej Partii Indii, który był
przekonany, że gdybym zajął się eksportem prezerwatyw do jego ojczyzny, to nie dość, że zbiłbym majątek, ale jeszcze stał
się zbawcą tego kraju. Prezerwatywami się, jak widać, nie zająłem, ale zwróciło to moją uwagę na problemy przeludnienia
i potrzebę kontroli urodzeń. Wiele lat później po rozmaitych poszukiwaniach napisałem „Przestrzeni! Przestrzeni!", w
której ustosunkowałem się jednoznacznie do tego tematu. Opowiadanie „Współmieszkańcy" jest efektem przerobienia
powieści na scenariusz filmowy.
Ze wspólnych zainteresowań z antropologiem Leonem E. Stoverem powstała całkiem realistyczna teoria
wyjaśniająca dlaczego zbudowano Stonehenge, która stała się podstawą powieści „Stonehenge: Where Atllantis
Died" (Stonehenge: Gdzie umarła Atlantyda), a przy tej okazji niejako wpadł mi do głowy pomysł wykorzystany w
„Tajemnicy Stonehenge".
Przyznaję uczciwie, że zadowolony jestem z tych opowiadań. Sprawdziłem je dokładnie przed złożeniem
niniejszego zbioru i usunąłem błędy, które nagromadziły się w niektórych w miarę upływu lat. Ze sporym i niezbyt miłym
zaskoczeniem odkryłem przy tej okazji, iż jakiś nie znany mi (na swoje szczęście) redaktor zmienił bez mojej wiedzy i
zgody nazwisko głównego bohatera „Ulic Aszkelonu" i zmasakrował dyskusje religijne, nader w tym tekście istotne.
Ostrzegam też przy tej okazji, że jeśli kiedykolwiek odkryję kto to zrobił, to bez względu na płeć osobnik ów ciężko
pożałuje swego postępku.
Powtarzam: jestem z tych opowiadań zadowolony - są czasami zabawne, czasami dydaktyczne, ale w moim
przekonaniu nie są nudne. Miło mi się je pisało i mam nadzieję, że ich lektura sprawi również przyjemność Czytelnikom.
Dublin, Irlandia
Harry Harrison
Ulice Aszkelonu
(The Streets of Ashkelon)
Ponad wieczną osłoną chmur Świata Weskera dał się słyszeć narastający, przytłumiony łoskot. Handlarz Garth
zatrzymał się raptownie, pozwalając butom zagłębić się w błotnistej mazi, i przyłożył dłoń do ucha. Zniekształcony przez
gęstą atmosferę grzmot był coraz głośniejszy.
- To brzmi podobnie jak hałas czyniony przez twój podniebny statek - powiedział Itin przetrawiając powoli skrawki
informacji, by z zachowaniem wszelkich zasad tutejszej logiki przeanalizować dokładnie każdy z osobna. - Ale przecież
twój statek stoi wciąż tam, gdzie wylądowałeś, i chociaż w tej chwili go nie widzimy, musi tam stać, jesteś bowiem
jedyną osobą, która potrafi go obsługiwać. Nawet gdyby ktoś jeszcze to umiał, słyszelibyśmy najpierw odgłosy jego startu.
2 / 62
HARRY HARRISON - Złote Lata Stalowego Szczura
Ponieważ tak nie było, a ten hałas jest niewątpliwie wydawany przez pojazd kosmiczny, zatem musi to być...
- ...jakiś inny statek - uciął Garth, zbyt zajęty własnymi myślami, by cierpliwie czekać, aż Itin dobrnie do
końca łańcucha logicznego. Z całą pewnością był to jakiś inny gość z przestrzeni, kierujący się, podobnie jak on
przedtem, na sygnał radaru S.S. Pojawienie się kogoś takiego było tylko kwestią czasu. Nowo przybyły niewątpliwie
szybko dojrzy na ekranach statek handlarza i postara się wylądować jak najbliżej.
- Lepiej się pospiesz, Itin - stwierdził Garth. - Najszybciej dotrzesz do wioski wodą. Powiedz wszystkim, by
schowali się w bagnie, byle dalej od stałego lądu. Urządzenia tego statku wytwarzają podczas lądowania tak wysoką
temperaturę, że każdy, kto znajdzie się w miejscu przyziemienia, zostanie dosłownie ugotowany.
Była to groźba, którą niewielki, ziemnowodny mieszkaniec Świata Weskera zrozumiał od razu. Zanim jeszcze Garth
skończył mówić, Itin zwinął żebrowane uszy niczym nietoperz skrzydła i bez szmeru dał nurka do pobliskiego kanału.
Garth ruszył dalej przez hamującą kroki maź, docierając do skraju wioski w chwili, gdy łoskot przeszedł w ogłuszający
ryk, a statek kosmiczny wyłonił się spośród nisko zalegających chmur. Przesłoniwszy oczy dłonią, by nie dać się oślepić
długiemu językowi tryskającego z dysz ognia, przyglądał się z mieszanymi uczuciami szaro-czarnej sylwetce pojazdu.
Po spędzeniu na Świecie Weskera prawie całego standardowego roku, brak towarzystwa innych ludzi zaczynał
poważnie mu doskwierać. Niemniej, podczas gdy odziedziczony po małpich przodkach instynkt stadny domagał się swoich
praw, umysł kupca liczył pilnie słupki i dodawał zyski. Ten statek też mógł należeć do jakiegoś handlarza, co oznaczałoby
koniec monopolu na handel z tą planetą. Z drugiej jednak strony, równie dobrze mógł to być ktokolwiek inny.
Pomyślawszy to, Garth schronił się pod gigantyczną paprocią i poluzował tkwiącą w kaburze broń. Statek osuszył na wiór
co najmniej ze sto jardów kwadratowych moczarów, aż w końcu silniki umilkły, a stopy wsporników zagłębiły się z
trzaskiem w popękany grunt. Metal poskrzypywał jeszcze, osiadając w miejscu, gdy chmura dymu powoli rozpływała się w
wilgotnym powietrzu.
- Garth... ty szantażysto, szczekający po tutejszemu... gdzie jesteś? - zagrzmiał głośnik statku. Sylwetka pojazdu
wyglądała tylko nieco znajomo, ale brzmienie głosu nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Garth uśmiechnął się krzywo
wychodząc na otwartą przestrzeń i zagwizdał na palcach. Kierunkowy mikrofon na stateczniku obrócił się w jego stronę.
- Co ty tu robisz, Singh? - krzyknął do mikrofonu. - Zamiast
znaleźć
własną planetę, wolisz okradać innych z
uczciwych zysków? Taki z ciebie podstępny krętacz?
- Uczciwych! - ryknął wzmocniony głos. - I kto to mówi? Człowiek, który poznał więcej więzień niż burdeli, a tych
ostatnich, słowo daję, jest niemało. Przykro mi, kompanie z dzieciństwa, ale nie możesz liczyć na moją pomoc w
obrabianiu tej morowej dziury. Mam na oku inny, o wiele mniej śmierdzący świat, gdzie zbiję fortunę. Zatrzymałem się tu
tylko na chwilę, bo trafiła się okazja, by zarobić uczciwie kilka kredytów. Jestem tu za taksówkę. Przywiozłem ci
towarzystwo, idealne wręcz dla ciebie. Facet nijak nie jest związany z twoim fachem, ale może ci się przydać. Wyszedłbym
sam, aby cię przywitać, gdyby nie te testy i szczepienia. Wypuszczam pasażera przez śluzę i mam nadzieję, że pomożesz
mu z bagażem.
Przynajmniej nie będzie tu drugiego kupca, to jedno dobre. Ale jaki to niby pasażer zechciał odbyć podróż w jedną
stronę na tak zacofaną planetę? Co takiego kryło się w pełnym rozbawienia głosie Singha? Garth obszedł statek, by znaleźć
się naprzeciw rampy, i spojrzał na przybysza, który gramolił się przez luk towarowy, z trudem taszcząc wielką pakę. Ten
obrócił się, ukazując coś jakby białą psią obrożę, oznaczającą duchownego. Powód wszelkich chichotów Singha z miejsca
stał się oczywisty.
- Co pan tu robi? - spytał szorstko Garth pomimo starań, by nadać głosowi jak najłagodniejsze brzmienie. Jeśli
nawet tamten to zauważył, to zignorował formę powitania, uśmiechał się bowiem nadal i schodząc po rampie wyciągnął
dłoń.
- Jestem ojciec Marek - powiedział. - Z Misyjnego Towarzystwa Braci. Miło mi spotkać...
- Pytałem, po co pan tu przybył. - Garth panował już nad sobą, a jego głos był cichy i wręcz lodowaty. Wiedział, co
trzeba zrobić, i to jak najszybciej, jeśli miała istnieć jeszcze jakaś szansa.
- To chyba oczywiste - powiedział ojciec Marek, wciąż pełen dobrego samopoczucia. - Nasze stowarzyszenie
misyjne jako pierwsze wysyła duchownych emisariuszy na obce światy. Miałem to szczęście...
- Zabieraj pan tę walizkę i wracaj zaraz na statek. Nie jesteś tu potrzebny, nikt cię nie zapraszał. Będziesz tu tylko
ciężarem dla wszystkich, żaden tubylec nie będzie nawet chciał z tobą gadać.
- Nie wiem, kim pan jest, sir, ani czemu pan kłamie - powiedział ksiądz, wciąż spokojny, ale już bez uśmiechu. -
Zapoznałem się dobrze z prawem galaktycznym, podobnie jak i z historią tej planety. Nie ma tu żadnych chorób ani
niebezpiecznych zwierząt. Jest to planeta otwarta, a dopóki Inspekcja Kosmiczna nie zmieni jej statusu, mam takie samo
prawo przebywać na jej powierzchni, jak pan.
Facet miał rację, rzecz jasna, ale Garth nie mógł otwarcie tego przyznać. Blefował, mając nadzieję, że ksiądz nie zna
dobrze swoich praw, ale niestety. Znał. Pozostał tylko jeden sposób, by go zawrócić, póki jeszcze można to zrobić.
- Wracaj na statek! - krzyknął, nie skrywając złości. Płynnym ruchem wyciągnął broń i z odległości kilku cali
wymierzył czarną lufę w żołądek księdza, który zbladł, ale się nie ruszył.
- Co ty wyrabiasz, Garth?! - krzyknął przez głośnik przerażony Singh. - Ten facet zapłacił pełną taksę za przejazd i
nie masz prawa wyrzucać go z planety.
- Mam prawo - powiedział Garth, mierząc dla odmiany między oczy kapłana. - Daję mu trzydzieści sekund na
zawrócenie, potem pociągnę za spust.
- Cóż, wygląda na to, że albo oszalałeś, albo zebrało ci się na żarty. Jeśli to dowcip, to w złym stylu. I nieudany. W
te klocki ja jestem lepszy.
Umieszczona w boku statku wieżyczka z czterema działkami obróciła się z postękiwaniem i wycelowała lufy w
Gartha.
- A teraz odłóż pukawkę i pomóż ojcu Markowi przenieść bagaż - rokazał Singh, jakby lekko rozbawiony. -
Chciałbym ci pomóc, przyjacielu, ale nie mogę. Mam wrażenie, że jednak należy dać ci szansę zamienienia paru słów z
ojcem. Wiesz, ostatecznie poznałem go trochę w drodze z Ziemi.
Garth wcisnął broń do kabury. Czuł, że przegrał. Ojciec Marek uśmiechnął się triumfująco i wyciągnął z kieszeni
Biblię.
- Mój synu...
- Nie jestem twoim synem - wykrztusił Garth, wciąż przeżywając gorycz porażki. Zamierzył się w gniewie pięścią,
3 / 62
HARRY HARRISON - Złote Lata Stalowego Szczura
ale ostatecznie uderzył intruza otwartą dłonią. Starczyło, by ksiądz upadł na ziemię, a białe kartki książki splamiło błoto.
Itin i inni tubylcy obserwowali to wszystko beznamiętnie. Garth nie zamierzał niczego im wyjaśniać. Ruszył w
kierunku swojego domu, ale kiedy odwrócił się, ujrzał, że nadal stoją bez ruchu.
- Przybył jeszcze jeden człowiek - powiedział. - Trzeba mu pomóc wyładować jego bagaże. Jeśli nie będzie miał ich
gdzie schować, możecie wpakować je do dużego magazynu, aż znajdzie sobie jakieś miejsce.
Spojrzał jeszcze, jak rozkołysanym krokiem podążają w kierunku statku, a potem wszedł do siebie i z niejaką
satysfakcją trzasnął drzwiami tak mocno, aż pękła jedna z szyb. Istotną ulgę przyniosło mu otwarcie jednej z zaledwie
kilku pozostałych jeszcze butelek irlandzkiej whisky, którą trzymał na specjalne okazje. Cóż, ta okazja była wystarczająco
szczególna, chociaż nie taka, jakiej Garth by pragnął. Alkohol był dobry, wypalił nieco paskudny smak, który czuł w
ustach. Gdyby mu się udało, sukces okupiłby wszystko. Ale przegrał, robiąc z siebie dupka. Singh odpalił silniki bez
jakichkolwiek pożegnań. Trudno było powiedzieć, co sobie o tym pomyślał, ale na pewno po powrocie chlapnie coś
niestworzonego w klubie cechu. Nic, tym będzie się martwić, gdy zajrzy tam następnym razem. Teraz trzeba ułożyć jakoś
sprawy z tym misjonarzem. Wyjrzawszy przez okno zobaczył, jak tamten w strugach deszczu walczy z namiotem, cała zaś
ludność wioski stoi w szeregu i przygląda się. Oczywiście, nikt nie zaproponował pomocy.
Do czasu, gdy namiot już stanął, a wszystkie paczki i pudełka znalazły się w środku, deszcz przestał padać, a
poziom napoju w butelce znacznie się obniżył. Garth czuł się o wiele lepiej przygotowany do stawienia czoła
nieproszonemu gościowi. W gruncie
rzeczy
pragnął nawet z nim porozmawiać, zapominając na chwilę o interesach.
Ostatecznie, cały rok bez ludzkiego towarzystwa... W takiej sytuacji każdy kompan mógł być mile widziany.
Czy
przyjmiesz zaproszenie na obiad? John Garth,
napisał na odwrocie starej faktury. A może za bardzo go przestraszył i
duchowny nie zechce przyjść? Nie, tak się nie zawiera znajomości. Wygrzebał spod pryczy pudełko dość duże, by
pomieściło pistolet. Itin czekał oczywiście za drzwiami, jako że akurat teraz wypadała jego kolej jako dyżurnego Zbieracza
Wiedzy. Garth dał mu pudło i kartkę.
- Zaniesiesz to do tego nowego człowieka - powiedział.
- Czy ten nowy człowiek nazywa się Nowy Człowiek? - spytał Itin.
- Nie! - warknął Garth. - Nazywa się Marek. Ale proszę cię tylko, byś mu to oddał, a nie żebyś wdawał się z nim w
pogawędki.
- Nie prosisz mnie, bym z nim rozmawiał - powiedział wolno Itin. - Ale on może o to poprosić. A inni spytają.0
jego imię, i gdybym go nie znał... - dalszy ciąg zginął w huku zatrzaskiwanych drzwi. Jak zwykle, gdy Garth tracił zimną
krew i zapominał o dosłownym traktowaniu wszystkiego przez tubylców, tubylcy wygrywali rundę. Trzaśniecie drzwiami
było półśrodkiem, przy następnym spotkaniu bowiem, wszystko jedno, czy za dzień, za tydzień czy za miesiąc, Itin gotów
był wznowić monolog dokładnie w tym samym miejscu, w którym przerwał. Garth zaklął pod nosem i dolał wody do
dwóch ostatnich opakowań najlepszego w smaku koncentratu.
- Wejść - powiedział, usłyszawszy ciche pukanie do drzwi. Ksiądz pojawił się w progu z pudełkiem.
- Zwracam i dziękuję, panie Garth. Doceniam pański gest. Nie mam pojęcia, co spowodowało ten żałosny
incydent na lądowisku, ale chyba najlepiej będzie o tym zapomnieć, jeśli mamy razem mieszkać na tej planecie przez jakiś
czas.
- Drinka? - spytał Garth, biorąc pudełko i wskazując na stojącą na stole butelkę. Nalał do pełna dwie szklaneczki I
wręczył jedną księdzu. - Też tak myślę, ale jestem jeszcze chyba winien parę wyjaśnień. - Spojrzał ponuro na szkło,
potem uniósł naczynie w kierunku kapłana. - Wszechświat jest duży i powinniśmy umieć jak najlepiej się w nim
znaleźć. Za Rozum!
- Bóg z tobą - powiedział ojciec Marek i również uniósł szklaneczkę.
- Ani nie ze mną, ani z tą planetą - powiedział zdecydowanie Garth. - I w tym jest właśnie główny szkopuł. -
Opróżnił szklaneczkę do połowy i westchnął.
- Czy chcesz mną wstrząsnąć? - spytał kapłan z uśmiechem. - Zapewniam cię, że to nie wystarcza.
- Nie chodzi o wstrząsy, ale o fakty. Ja sam jestem kimś, kogo wy nazywacie ateistą, a zatem mało obchodzą mnie
wszystkie objawione prawdy jakiejkolwiek religii. Co zaś się tyczy tubylców, prostych i nie uczonych, tkwią oni jeszcze w
epoce kamienia łupanego. Udało im się jednak dojść do tego miejsca w historii bez przesądów czy nawet śladów
oddawania czci bogom. Miałem nadzieję, że uda im się uchronić przed tym jeszcze dłużej.
- Co mówisz? - kapłan zmarszczył brwi. - Chcesz powiedzieć, że oni nie mają bogów, w nic nie wierzą? Przecież
muszą umierać...?
- Owszem, umierają i obracają się w proch. Jak wszystkie żywe stworzenia. Znają zjawiska przyrody, jak burze,
drzewa i wodę, nie czczą jednak błyskawic, duchów drzew czy nimf wodnych. Nie ma tu ani szpetnych bożków, ani
żadnego tabu, ani klątw, które zatruwałyby im życie. To jedyne prymitywne społeczeństwo, jakie poznałem, wolne
całkowicie od przesądów i dzięki temu o wiele szczęśliwsze i rozsądniejsze, bardziej normalne. Chciałem po prostu
uchronić ich przed tego rodzaju wpływami.
- Chciałeś pozbawić ich Boga, odebrać im zbawienie? - Oczy księdza rozszerzyły się, a on sam aż się cofnął.
- Nie. Chciałem uchronić ich od przesądów do czasu, aż dorosną nieco i
zaczną
patrzeć na sprawy bardziej
realistycznie. Gdy nie będzie już grozić im zagłada za sprawą tego wszystkiego...
- Ubliżasz Kościołowi, panie, równając wiarę z przesądami...
- Proszę - powiedział Garth, podnosząc rękę. - Żadnych sporów teologicznych. Nie sądzę, by twoje szefostwo
kupiło ci bilet po to tylko, byś mnie nawracał. Przyjmij po prostu do wiadomości fakt, że przez długie lata dochodziłem do
mojego obecnego światopoglądu i żadna podejrzana metafizyka tego nie zmieni. Obiecuję ci, że nie będę próbował
zawracać ciebie ze złej drogi, o ile ty obiecasz mi to samo.
-
Zgoda,
panie Garth. Przypomniał mi pan, że moją misją jest troska o te dusze. Ale czemu moje dzieło tak bardzo
panu przeszkadza, że aż chciał powstrzymać mnie pan przed zejściem na ten ląd? Groził mi pan nawet bronią i... - ksiądz
urwał i spojrzał na szklankę.
- I nawet pana uderzyłem? Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie i mogę jedynie przeprosić. Oczywisty brak
dobrych manier, jeszcze gorsze usposobienie. Proszę pożyć tu trochę, a i ksiądz nie będzie lepszy. - Garth spojrzał ponuro
na swe wielkie, złożone na stole dłonie. Na skórze widniały liczne szramy i ślady zadrapań. - Powiedzmy, że to frustracja,
ponieważ ten świat jest taki, jaki jest. W swoim fachu musi ksiądz mieć masę sposobności, by zaglądać w mroczne zakątki
ludzkich dusz i umysłów, i wie chyba niejedno o motywach postępowania i o szczęściu. Byłem zawsze zbyt zajęty, by
4 / 62
HARRY HARRISON - Złote Lata Stalowego Szczura
pomyśleć o osiedleniu się gdzieś, o założeniu rodziny. Do niedawna wcale mi zresztą tego nie brakowało, zacząłem jednak
myśleć o tych na poły futrzas-tych, na poły rybich tubylcach jak o własnych dzieciach. Czuję się do pewnego stopnia za
nich odpowiedzialny.
- Wszyscy jesteśmy dziećmi Boga - powiedział cicho ojciec Marek.
- Niech i tak będzie, ale wówczas mamy tu gromadkę Jego dzieci, które nawet nie potrafią wyobrazić sobie Jego
istnienia - warknął Garth, zły nagle na samego siebie za chwilę słabości. Zaraz jednak dał się ponieść emocjom. - Czy nie
rozumie ksiądz, jakie to ważne? Proszę pożyć trochę z nimi, a odkryje ksiądz, jak prosta i szczęśliwa jest ich egzystencja w
porównaniu z życiem w stanie łaski, o której tyle mówicie. Czerpią przyjemność ze swego życia i nie zadają cierpienia.
Dzięki zbiegowi okoliczności są produktem swoistej ewolucji w świecie niemal zupełnie pozbawionym bogactw, nie mieli
zatem szansy wyjść poza kulturę wieku kamienia. Umysłowo jednak mogą się równać z nami, może nawet są lepsi.
Wszyscy nauczyli się mojej mowy, bym mógł im wyjaśniać wszystko, co chcą wiedzieć. Wiedza, jej gromadzenie, sprawia
im prawdziwą satysfakcję. Wydają się nieznośni, każdy nowy fakt musi bowiem przez nich zostać umiejscowiony w znanej
już strukturze rzeczy, ale im więcej się dowiadują, tym prędzej ten proces przebiega. Któregoś dnia staną się pod każdym
względem równi człowiekowi, pewnie nawet nas przerosną. Czy zechciałby mi ksiądz wyświadczyć pewną uprzejmość?
- Jeśli tylko będę w stanie.
- Proszę ich zostawić w spokoju. Albo nauczać ich, skoro już ksiądz musi, historii, filozofii, prawa, wszystkiego, co
pomoże im stawić czoło realiom tego wielkiego wszechświata, którego istnienia nawet nie podejrzewają. Ale proszę nie
mieszać im w głowach waszą nienawiścią, cierpieniem, poczuciem winy i obsesją grzechu i kary. Kto wie, co złego może z
tego wyniknąć...
- To zniewaga, sir! - powiedział kapłan, zrywając się na nogi. Ledwo sięgał handlarzowi do brody, ale zachowywał
się tak odważnie, jak ktoś przeświadczony o słuszności swoich racji. Garth też wstał, tracąc cierpliwość.
Stanęli naprzeciwko siebie, mierząc się gniewnymi spojrzeniami, gotowi bronić własnych poglądów.
- To ty jesteś obrazą rodzaju ludzkiego! - krzyknął Garth. - Ten wasz niewiarygodny egotyzm każe wam wierzyć, że
wasza mała mitologia, niewiele różniąca się od tysięcy innych brzemion człowieka, jest w stanie uczynić cokolwiek więcej,
niż tylko zamroczyć nie zmącone jeszcze umysły. Czy nie rozumiesz, że oni wierzą w prawdę i nigdy nie słyszeli o czymś
takim, jak kłamstwo? Nie są przygotowani, by zrozumieć umysły podążające innymi ścieżkami. Nie oszczędzisz im
tego...?
- Będę czynił moją powinność, gdyż taka jest wola boska, panie Garth. Oto są boże istoty, które mają dusze. Nie
mogę poniechać ich, nie mogę pozbawić ich Słowa, które może otworzyć im wrota do Królestwa Niebieskiego.
Gdy ksiądz uchylił drzwi, wiatr rozwarł je szeroko. Kapłan zniknął w deszczowej ciemności, a krople wody zaczęły
wpadać do środka. Buty Gartha zostawiały na podłodze błotniste ślady, gdy ich właściciel podszedł, by zamknąć drzwi i
odizolować się od siedzącego cierpliwie i nieporuszenie na deszczu Itina. Niczym nie zrażony tubylec dalej czekał na
chwilę, gdy Garth znów dopuści go do tej wiedzy, której przywiózł ze sobą tak wiele.
*
Na mocy milczącego porozumienia zarówno Garth, jak i ksiądz postanowili nigdy nie wracać do kwestii
poruszonych owego pierwszego wieczoru. Kilka dni odosobnienia pogorszyło jeszcze sprawę, obaj bowiem przez cały czas
mieli wzajemną świadomość swojej obecności. Zaczęli zatem rozmawiać ze sobą, starając się pozostać w obrębie
neutralnych tematów. Garth powoli spakował swoje towary, ale nie wspominał głośno o tym, że jego praca dobiegła już
końca i w każdej właściwie chwili mógłby odlecieć. Zebrał dość interesujących okazów botanicznych i potencjalnych
lekarstw, by uzyskać za nie dobrą cenę i sporo namieszać na galaktycznym rynku.
Przed jego przybyciem tutejsze rzemiosła były ledwie rozwinięte i ograniczały się głównie do mozolnego rzeźbienia
ułamkami kamienia w twardym drewnie. Dopiero on dostarczył narzędzi i nie obrobionych metali z własnych zapasów, w
sumie zresztą niezbyt wiele. Nim upłynęło kilka miesięcy, tubylcy nie tylko nauczyli się robić użytek z nowych dóbr, ale
zdołali przetransponować ludzkie wzory i formy na własne wyroby, obce z gruntu ich kulturze, ale zarazem piękne.
Pozostało tylko wprowadzić ich dzieła na rynek, stworzyć zapotrzebowanie i wrócić po więcej. Tubylcy żądali w zamian
jedynie narzędzi, książek i wiedzy. Garth był pewien, że postępując w ten sposób, z łatwością zapewnią sobie miejsce w
galaktycznej wspólnocie.
Taką przynajmniej miał nadzieję. Teraz jednak w małej osadzie, która wyrosła wokół jego statku, powiał wiatr
przemian. Już nie on był w centrum uwagi wioski. Uśmiechał się, ile razy pomyślał o utracie swej pozycji, ale był to
krzywy uśmiech. Pełni powagi i uważni tubylcy przybywali wciąż, by pełnić dyżury na stanowisku Zbieracza Wiedzy
przed jego domem, ale ich zapisy, będące rejestracją faktów, ani umywały się do huraganu intelektualnego, który szalał
wokół osoby księdza.
Podczas gdy Garth kazał im odpracowywać każdą książkę czy maszynę, ksiądz rozdawał je za darmo. Garth starał
się stopniować dostęp do wiedzy, traktując tubylców jak bystre, ale niewykształcone dzieci. Chciał nauczyć je chodzić,
krok po kroku, nim
zaczną,
biegać.
Ojciec Marek zaczął od razu wykładać im wszystkie zasady chrześcijaństwa. Jedyny wysiłek, którego wymagał, to
budowa kościoła, miejsca kultu i nauki. Z bezkresnych, ogólnoplanetarnych bagnisk przybyło jeszcze więcej tubylców i w
ciągu paru dni stanął dach wsparty na palach. Każdego ranka kongregacja pracowała trochę nad ścianami, a potem rzucała
się do nauki wszystko wyjaśniających, wszystko obiecujących i nade wszystko jedynych prawdziwych faktów o
wszechświecie.
Garth nigdy nie powiedział tubylcom, co sądzi o ich nowych zainteresowaniach. Głównie dlatego, że wcale go o to
nie pytali, poczucie honoru zaś nie pozwalało mu na urządzanie łapanek na słuchaczy i wylewanie przed nimi wszystkich
swych żalów. Może byłoby inaczej, gdyby Itin zjawiał się na dyżurach, ale w dzień po przybyciu księdza przysłano kogoś
innego i Garth nie miał więcej okazji z nim porozmawiać.
Zdziwił się zatem, gdy po siedemnastu tutejszych dniach, trzykrotnie dłuższych od ziemskich, zaraz po śniadaniu
pojawiła się na jego progu delegacja, której przewodził właśnie Itin. Stał z lekko otwartymi ustami, podobnie jak pozostali,
ukazując podwójny rząd ostrych zębów i purpurowo-czarne podniebienie. Ten znak uświadomił Garthowi, że delegacja
przybywa w poważnym celu, otwarcie ust bowiem, jak pamiętał, sygnalizowało nie ziewanie, lecz silne emocje - szczęście,
smutek, złość. O które z nich chodzi tym razem, nie wiedział. Tubylcy byli zazwyczaj opanowani i zbyt rzadko widywał
ich w stanie wzburzenia, by móc ustalić przyczynę.
- Pomożesz nam, Garth? - spytał Itin. - Mamy pytanie.
5 / 62
[ Pobierz całość w formacie PDF ]