Harris Robert-Vaterland, j. LITERATURA POWSZECHNA
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Robert Harris - Vaterland
ROBERT HARRIS
Vaterland
Przełożył
ANDRZEJ SZULC
S t o
milionów
b u t n y c h
niemieckich
panów
miało zostać
osiedlonych
w Europie i
obdarzonych
władzą
opartą na
m o n o p o l u
cywilizacji
technicznej
oraz
niewolniczej
p r a c y
zmniejszającej się liczby tubylczej ludności — zaniedbanych, schorowanych, nie umiejących czytać kretynów — po to,
żeby mknąc swymi bezkresnymi Autobahnami mogli podziwiać domy partii, muzea czynu zbrojnego, schroniska Kraft
durch Freude i Planetarium, zbudowane przez Hitlera w Linzu (jego nowym Hitleropolis). I by przebiegłszy truchtem przez
miejscową galerię obrazów, mogli zasiąść nad ciastkiem z kremem i po raz setny z rzędu wysłuchać nagrania „Wesołej
1 / 115
Robert Harris - Vaterland
wdówki". Tak miało wyglądać Niemieckie Tysiąclecie, przed którym nawet wyobraźnia nie oferowała dróg ucieczki.
HUGH TREVOR-ROPER
Umysł Adolfa Hitlera
Ludzie mówią mi czasem: „Uważaj! Nie pozbędziesz się partyzantki przez najbliższe dwadzieścia lat!" Ta
perspektywa sprawia mi wielką radość... Niemcy pozostaną dzięki temu w stanie ciągłej gotowości.
ADOLF HITLER
29 sierpnia 1942
CZĘŚĆ PIERWSZA
WTOREK, 14 KWIETNIA 1964
Przysięgam Ci, Adolfie Hitlerze,
Führerze i Kanclerzu Rzeszy,
Że będę lojalny i odważny.
Ślubuję, że będę posłuszny aż do śmierci
Tobie i wyznaczonym przez Ciebie zwierzchnikom,
Tak mi dopomóż Bóg.
PRZYSIĘGA SS
l
Wiszące przez całą noc nisko nad Berlinem chmury bynajmniej nie ustąpiły z nadejściem poranka. Nad
powierzchnią Haweli unosiły się przypominające dym krople deszczu.
Niebo i woda zlały się w jedną szarą płachtę; jej jedynym urozmaiceniem była ciemna linia przeciwległego
brzegu. Nic się tam nie poruszało. Nie widać było ani jednego światła.
Xavier March, inspektor wydziału zabójstw berlińskiej Kriminalpolizei — w skrócie Kripo — wysiadł ze swego
volkswagena i obrócił twarz w stronę padających kropli. Był koneserem tego szczególnego rodzaju deszczu. Znał jego
smak i zapach. To był bałtycki deszcz, deszcz z północy, zimny, pachnący morzem i cierpki od soli. Na krótki moment
cofnął się myślami o dwadzieścia lat — wydawało mu się, że znowu stoi na wieży wymykającego się w mrok ze
zgaszonymi światłami z Wilhelmshaven U-Boota.
Spojrzał na zegarek. Minęła dopiero siódma.
Na poboczu drogi stały przed nim trzy inne samochody. Kierowcy dwóch pierwszych drzemali w swoich fotelach.
Trzeci należał do Ordnungspolizei — Orpo, jak nazywał ją każdy Niemiec. W środku nie było nikogo. Przez otwarte okno
dobiegał głośny szum radia, przerywany co jakiś czas potokiem słów. Obracające się światło na dachu rzucało refleksy na
rosnący przy drodze las: niebieski, czarny, niebieski, czarny, niebieski, czarny.
March rozejrzał się za gliniarzami z Orpo i zobaczył, że kryją się przed deszczem pod stojącą przy brzegu jeziora
brzozą. U ich stóp majaczyło coś bladego. Na leżącej nie opodal kłodzie siedział młody człowiek w czarnym dresie, z
wyszytymi na piersi insygniami SS. Pochylony do przodu, opierał łokcie o kolana i krył twarz w dłoniach — uosobienie
nędzy i rozpaczy.
Inspektor zaciągnął się po raz ostatni papierosem i odrzucił go na bok. Niedopałek zasyczał i zgasł na mokrej
drodze.
Kiedy March się zbliżył, jeden z policjantów uniósł w górę ramię.
— Heil Hitler!
Mężczyzna zignorował pozdrowienie i ślizgając się po błocie, podszedł do brzegu, żeby przyjrzeć się ciału.
Były to zwłoki starego tęgiego człowieka — zimne, pozbawione włosów i szokująco białe. Z daleka przypominały
na pół zatopiony alabastrowy posąg. Usmarowane błotem i zanurzone częściowo w wodzie leżały na plecach z
rozrzuconymi szeroko ramionami i odchyloną do tyłu głową. Jedno oko było zamknięte, drugie zezowało ze smutkiem w
stronę zaciągniętego chmurami nieba.
— Wasze nazwisko, Unterwachtmeister? — zapytał cichym głosem March, nie odrywając oczu od ciała.
— Ratka, Herr Sturmbannführer.
Obowiązująca w SS ranga Sturmbannführera odpowiadała z grubsza stopniowi majora Wehrmachtu. Ratka, mimo
że był zmęczony jak pies i zmoczony do suchej nitki, odnosił się do niego z wielkim szacunkiem. March nie musiał na
niego patrzeć, żeby wiedzieć, z jakiego rodzaju człowiekiem ma do czynienia: trzy podania o przeniesienie do Kripo,
wszystkie odrzucone; obowiązkowa żona, która urodziła Führerowi futbolową drużynę bachorów; dochód w wysokości
dwustu marek miesięcznie. Życie, którego jedynym motorem była nadzieja.
— Bardzo dobrze, Ratka — odezwał się ponownie cichym głosem. — O której godzinie go odkryto?
— Mniej więcej godzinę temu, Herr Sturmbannführer. Kończyła się właśnie nasza zmiana, patrolowaliśmy
Nikolassee. Odebraliśmy telefon, absolutne pierwszeństwo. Byliśmy tutaj w ciągu pięciu minut.
— Kto go znalazł?
Unterwachtmeister wskazał kciukiem za siebie.
Młody człowiek w dresie podniósł się z kłody. Nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat. Był ostrzyżony tak
krótko, że przez jasnobrązowe włosy prześwitywała różowa skóra czaszki. March zauważył, że chłopak stara się nie
patrzeć na ciało.
— Wasze nazwisko?
2 / 115
Robert Harris - Vaterland
— SS-Schütze Hermann Jost, Herr Sturmbannführer. — Mówił z akcentem saksońskim; z jego głosu przebijało
zdenerwowanie, niepewność, chęć sprawienia dobrego wrażenia. — Z Akademii imienia Seppa Dietricha przy
Schlachtensee. — Inspektor znał dobrze ten ośrodek: bezduszne betonowe gmachy wzniesione w latach pięćdziesiątych na
południe od Haweli. — Rano prawie zawsze tutaj biegam. Było jeszcze ciemno. Z początku myślałem, że to łabędź —
dodał bezradnie.
Ratka prychnął z pogardą. Kadet SS wystraszył się jednego starego trupa. Nic dziwnego, że tak długo ciągnie się
wojna na Uralu.
— Czy widziałeś jeszcze kogoś, Jost? — March przemawiał łagodnym tonem niczym dobry wujek.
— Nikogo, Herr Sturmbannführer. Przy obozowisku, pół kilometra stąd, jest budka telefoniczna. Zadzwoniłem
stamtąd, a potem wróciłem i czekałem aż do przyjazdu policji. Na drodze nie było żywej duszy.
March ponownie rzucił okiem na topielca. Był bardzo gruby. Sto dziesięć kilo, może więcej.
— Wyciągnijcie go z wody — polecił, ruszając w stronę drogi. — Czas obudzić nasze śpiące królewny.
Przestępujący z nogi na nogę Ratka wykrzywił twarz w uśmiechu.
Deszcz wzmógł się i prawie nie było widać leżącego po drugiej stronie jeziora osiedla Kładów. Krople bębniły o
liście drzew i dachy samochodów. W powietrzu unosił się ciężki, przesycony deszczem zapach rozkładu — woń urodzajnej
ziemi i gnijącej roślinności. Włosy przylepiły się Xavierowi do głowy, za kołnierz spływała mu zimna woda. Wcale tego
nie zauważał. Dla niego każda sprawa, choćby najbardziej zwyczajna, mogła stać się początkiem czegoś wielkiego.
Miał czterdzieści dwa lata — był szczupłym mężczyzną, z szarą czupryną i chłodnymi szarymi oczyma, nie
różniącymi się kolorem od zachmurzonego nieba. Podczas wojny Ministerstwo Propagandy wymyśliło dla marynarzy z U-
Bootów stosowne przezwisko — „szare wilki" — i w pewnym sensie pasowało ono do Marcha, ponieważ był
nieustępliwym detektywem. Ale poza tym wcale nie przypominał wilka — nie lubił chodzić razem ze stadem i polegał
bardziej na inteligencji niż na sile mięśni. Dlatego koledzy nazywali go „lisem".
Wymarzona pogoda dla U-Bootów.
Otworzył na oścież drzwi białej skody i w twarz uderzył go podmuch ciepłego, stęchłego powietrza.
— Dzień dobry, Spiedel! — przywitał się, potrząsając kościstym ramieniem policyjnego fotografa. — Czas na
prysznic. — Spiedel obudził się i zmierzył Marcha ponurym spojrzeniem.
Kiedy ten zbliżył się do drugiej skody, okno od strony kierowcy było już otwarte.
— W porządku, March. W porządku. — W piskliwym głosie sądowego lekarza Kripo, SS-Arzta Augusta Eislera,
pobrzmiewała urażona godność. — Zachowaj swój koszarowy humor dla tych, którzy potrafią go docenić.
Podeszli na skraj wody, wszyscy oprócz doktora Eislera stojącego z boku pod staroświeckim czarnym parasolem,
którego nie chciał nikomu użyczyć. Spiedel zamontował flesz na aparacie i oparł ostrożnie prawą nogę o grudę gliny.
— Cholera! — zaklął, kiedy woda zalała
mu but.
Błysnęła lampa, utrwalając na chwilę całą scenę: białe twarze, srebrne nitki deszczu, ciemny las. Z pobliskich
trzcin przyleciała zaciekawiona łabędzica i zaczęła zataczać kręgi kilka metrów od nich.
— Broni swojego gniazda — stwierdził młody esesman.
— Chcę mieć jeszcze jedno zdjęcie stąd — pokazał March. — I jedno stamtąd.
Fotograf zaklął ponownie i wyciągnął ociekającą nogę z błota. Flesz błysnął jeszcze dwukrotnie.
Inspektor pochylił się i złapał ciało pod pachy. Było śliskie i twarde niczym chłodna guma.
— Pomóżcie mi.
Policjanci z Orpo złapali topielca każdy za jedno ramię. Stękając z wysiłku dźwignęli go wszyscy razem i
wyciągnęli z wody, a potem powlekli z błotnistego brzegu na wilgotną trawę. Wyprostowując się March dostrzegł, że Jost
bacznie mu się przypatruje.
Stary mężczyzna
miał na sobie błękitne kąpielówki, które zsunęły się aż do kolan. W lodowatej wodzie genitalia
skurczyły się i przypominały złożone w czarnym gnieździe białe ptasie jaja.
Trup nie miał lewej nogi.
Spodziewałem się tego, pomyślał Xavier. W taki dzień nic nie mogło być zwyczajne. Może rzeczywiście czekała
go jakaś wielka sprawa.
— Pańska opinia, doktorze?
Eisler sapnął poirytowany, dał ostrożnie krok do przodu i zdjął z jednej ręki rękawiczkę. Noga ucięta była przy
podstawie łydki. Wciąż trzymając nad sobą parasol lekarz pochylił się sztywno i przesunął palcami po kikucie.
— Śruba okrętowa? — zapytał March. Widział ciała wyciągane z miejsc, którędy wiodły ruchliwe szlaki wodne: z
Tegler See i Szprewy w Berlinie, a także z Alsteru w Hamburgu. Wyglądały, jakby znęcał się nad nimi rzeźnik.
— Nie — odparł Eisler, cofając rękę. — Stara amputacja. Nawiasem mówiąc, dość fachowo przeprowadzona. —
Oparł pięść o pierś topielca i mocno nacisnął. Z ust i nozdrzy pociekła błotnista woda. — Zaawansowane stężenie
pośmiertne. Nie żyje od jakichś dwunastu godzin. Może trochę krócej — dodał, zakładając z powrotem rękawiczkę.
Zza drzew dobiegł ich warkot diesla.
— Ambulans — stwierdził Ratka. — Zbytnio się nie śpieszą. March dał znak Spiedelowi.
— Zrób jeszcze jedno zdjęcie.
Przyglądając się zwłokom, zapalił papierosa. A potem przysiadł na piętach i spojrzał w otwarte oko. Trwało to
dłuższą chwilę. Ponownie błysnął flesz. Łabędzica poderwała się w górę i trzepocząc skrzydłami pofrunęła w
poszukiwaniu pożywienia na środek jeziora.
2
Komenda Kripo znajdowała się na drugim końcu Berlina, dwadzieścia pięć minut drogi od Haweli. Chcąc
przesłuchać Josta March zaoferował, że podrzuci go najpierw do koszar, żeby mógł się przebrać, ale chłopak nie skorzystał
z uprzejmości; chciał mieć to wszystko jak najszybciej za sobą. Poczekali więc tylko, aż ciało zostanie załadowane do
ambulansu i zabrane do kostnicy, po czym wsiedli do małego czterodrzwiowego volkswagena inspektora i ruszyli na
wschód przez zatłoczone miasto.
Wstawał jeden z owych ponurych berlińskich poranków, kiedy słynne tutejsze powietrze nie tyle orzeźwia, co
ziębi, kłując twarz i dłonie tysiącem lodowatych igieł. Na Potsdamer Chaussee woda tryskająca spod kół przejeżdżających
3 / 115
Robert Harris - Vaterland
samochodów przegoniła przechodniów pod ściany budynków. Obserwując ich przez zalaną deszczem szybę March miał
wrażenie, że znalazł się w mieście podążających po omacku do pracy ślepców.
Wszystko wydawało się takie normalne. Później to właśnie uderzało go najbardziej. Podobnie jak podczas
wypadku na szosie: najpierw wszystko jest w porządku, a potem następuje ta chwila i świat nigdy już nie wraca do swej
poprzedniej postaci. Bo przecież nie było nic nadzwyczajnego w fakcie, że wyłowiono czyjeś ciało z Haweli. Zdarzało się
to dwa razy w miesiącu — odnajdywano w wodzie pijaków i zbankrutowanych przedsiębiorców, nieostrożne dzieci i
zawiedzionych w miłości nastolatków; ofiary nieszczęśliwych wypadków, samobójstw i morderstw; ludzi zdesperowanych,
głupich i nieszczęśliwych.
Telefon w jego mieszkaniu przy Ansbacher Strasse zadzwonił piętnaście po szóstej. Nie obudził go. Od dłuższego
czasu leżał w półmroku z szeroko otwartymi oczyma, słuchając deszczu. Od kilku miesięcy źle spał.
— March? Z Haweli wyłowiono topielca. — To był Krause, nocny oficer dyżurny. — Bądź tak dobry i zajmij się
tym. March odparł, że nie jest zainteresowany topielcem.
— Twoje zainteresowanie albo jego brak nie ma tutaj najmniejszego znaczenia.
— Nie interesuje mnie topielec — powtórzył March — bo nie jestem na służbie. Miałem dyżur w zeszłym
tygodniu i jeszcze tydzień temu. — A także dwa tygodnie temu, mógł dodać. — Dzisiaj mam wolny dzień. Zerknij
ponownie do swojej listy.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Masz szczęście, March — odezwał się w końcu pojednawczo Krause. — Patrzyłem na dyżury z zeszłego
tygodnia. Możesz spać dalej. Albo — zachichotał — robić to, co ci przerwałem.
Podmuch wiatru zabębnił deszczem o okienną ramę.
Procedura w wypadku odnalezienia ciała była z góry ustalona: na miejsce natychmiast udawali się lekarz,
policyjny fotograf i inspektor. Inspektorzy wysyłani byli na podstawie listy dyżurów układanej na komendzie Kripo przy
Werderscher Markt.
—
Kto ma dzisiaj dyżur, jeśli wolno spytać?
— Max Jaeger.
Jaeger. March dzielił z nim gabinet. Spojrzał na swój budzik i pomyślał o małym domku w Pankow, gdzie Max
mieszkał ze swoją żoną i czterema córkami; w tygodniu widywał się z rodziną tylko przy śniadaniu. March tymczasem był
rozwiedziony i żył samotnie. Popołudnie miał spędzić ze swoim synem. Ale najpierw musiał wypełnić czymś długie puste
godziny poranka. Czuł się tak paskudnie, że perspektywa rutynowej sprawy wydała mu się zachęcająca. Przynajmniej
czymś się zajmie.
— Och, daj mu spokój — powiedział. — I tak już nie śpię. Pojadę tam.
To było prawie dwie godziny temu. Zerknął w tylne lusterko na swego pasażera. Jost nie odezwał się ani razu,
odkąd wsiadł do samochodu. Siedział sztywno na tylnym siedzeniu, wpatrując się w szare, mijane przez nich budynki.
Przy Bramie Brandenburskiej policjant na motocyklu dał im sygnał, żeby się zatrzymali.
Środkiem Pariser Platz maszerowała, rozchlapując kałuże, orkiestra SA w zmoczonych brązowych mundurach.
Przez zamknięte szyby volkswagena dobiegał stłumiony odgłos bębnów i trąbek, wygrywających stary partyjny marsz.
Kilkadziesiąt osób stojących przed Akademią Sztuk Pięknych przypatrywało się paradzie, kuląc ramiona przed deszczem.
O tej porze roku nie sposób było przejechać przez Berlin, nie natknąwszy się na jakąś orkiestrę. Za sześć dni całe
Niemcy obchodziły urodziny Adolfa Hitlera: obwołany państwowym świętem Führertag. Ulicami miały wtedy
przedefilować wszystkie orkiestry Rzeszy. Wycieraczki samochodu odmierzały rytm niczym metronom.
— Oto ostateczny dowód — mruknął March, obserwując tłumek — że marszowa muzyka odbiera Niemcom
rozum.
Obrócił się do kadeta, który niewyraźnie się uśmiechnął.
Występ zakończył brzęk cymbałów. Rozległy się słabe oklaski. Dyrygent odwrócił się i ukłonił. Za jego plecami
esamani wycofywali się już, pół idąc, pół biegnąc, do czekającego autokaru. Gliniarz na motocyklu odczekał, aż plac
opustoszeje, a potem gwizdnął krótko i machnął odzianą w białą rękawiczkę dłonią, przepuszczając ich przez Bramę.
Przed nimi ciągnęła się Unter den Linden. Aleja straciła swoje lipy w roku 1936 — wycięto je w akcie oficjalnego
wandalizmu przed Igrzyskami Olimpijskimi w Berlinie. Na ich miejscu Gauleiter miasta, Josef Goebbels, wzniósł po obu
stronach bulwaru dwa długie rzędy dziesięciometrowych kolumn, na szczycie których sterczały partyjne orły z
rozpostartymi skrzydłami. Z dziobów i piór kapała im woda. Jazda przez Unter den Linden przypominała wędrówkę przez
indiański cmentarz.
March zwolnił przed światłami i skręcił w prawo, we Friedrich Strasse. Dwie minuty później wjeżdżali na parking
położony naprzeciwko komendy Kripo przy Werderscher Markt.
Zamykające plac od południa sześciopiętrowe wilhelmińskie gmaszysko było brzydkie, ciężkie i pokryte smugami
sadzy. Od dziesięciu lat prawie przez siedem dni w tygodniu March przychodził tutaj codziennie do pracy. Jak skarżyła się
często jego była żona, czuł się tu bardziej u siebie niż we własnym domu. W środku, za posterunkiem SS i skrzypiącymi
obrotowymi drzwiami wisiała na ścianie tablica, na której zaznaczano
obowiązujący aktualnie stopień alertu
antyterrorystycznego. Stopni było cztery, każdy groźniejszy od poprzedniego: zielony, niebieski, czarny i czerwony. Tego
dnia, jak zwykle, zaznaczony był alarm czerwony.
Zaraz przy wejściu do holu przyjrzało im się dokładnie dwóch strażników w szklanej budce. Inspektor pokazał
swoją legitymację i podpisał przepustkę dla Josta.
Na komendzie panował ruch większy niż zazwyczaj. Przed Führertagiem zawsze było trzy razy więcej roboty.
Wyłożony marmurowymi płytami hol przemierzały, głośno stukając wysokimi obcasami, objuczone aktami sekretarki. W
powietrzu unosił się intensywny zapach wilgotnej odzieży i pasty do podłóg. Pod ścianami stały, wymieniając szeptem
uwagi na temat różnych przestępstw, grupki funkcjonariuszy: ci w zielonych mundurach należeli do Orpo, ci w czarnych do
Kripo. Nad ich głowami wpatrywały się w siebie kamiennym wzrokiem umieszczone po przeciwnych stronach holu,
obwieszone girlandami dwa popiersia: Führera oraz Szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, Reinharda
Heydricha.
March odciągnął metalową kratę i wsiadł razem z kadetem do windy.
Siły policyjne, które kontrolował Heydrich, podzielone były na trzy części. Na samym dole znajdowało się Orpo,
normalni gliniarze. Zgarniali z parków pijaczków, patrolowali autostrady, linie kolejowe i lotniska, nakładali mandaty za
4 / 115
Robert Harris - Vaterland
przekroczenie szybkości, dokonywali aresztowań, gasili pożary, odpowiadali na telefony zaniepokojonej ludności i
wyławiali z wody topielców.
Na samej górze było Sipo, służba bezpieczeństwa. W skład Sipo wchodziło zarówno Gestapo, jak i wewnętrzna
policja partyjna, SD. Siedziba obu instytucji znajdowała się w ponurym kompleksie gmachów przy Prinz-Albrecht Strasse,
kilometr na południowy zachód od Werderscher Markt. Sipo zajmowało się terroryzmem, działalnością wywrotową,
kontrwywiadem i „zbrodniami przeciwko państwu". Miało własne wtyczki w każdej fabryce, szkole, szpitalu i kantynie; w
każdym miasteczku, w każdej wsi i na każdej ulicy. Ciało odnalezione w jeziorze mogło zainteresować Sipo, wyłącznie
jeśli należało do terrorysty lub zdrajcy.
Gdzieś między tymi dwoma instytucjami, zahaczając o nie obydwie, lokowało się Kripo — Departament V
Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Policja kryminalna zajmowała się pospolitą przestępczością — poczynając od
włamań i napadów na bank, aż po gwałty, mieszane małżeństwa i morderstwa. Topielec wyłowiony z jeziora — ustalenie
jego tożsamości i sposobu, w jaki się tam znalazł — to była właśnie sprawa dla Kripo.
Winda zatrzymała się na drugim piętrze. Wyszli na korytarz, którego oświetlenie przypominało akwarium. Zielone
linoleum i pomalowane na ten sam kolor ściany lśniły w słabym świetle jarzeniówek. W powietrzu unosił się ten sam co w
holu zapach pasty do podłóg, tyle że tutaj wzbogacony był dobiegającą z ubikacji wonią środków dezynfekcyjnych i starym
papierosowym dymem. Za drzwiami z matowego szkła mieściło się dwadzieścia klitek, w których pracowali inspektorzy.
Niektóre były uchylone. Ktoś stukał jednym palcem w maszynę, gdzie indziej dzwonił nie odbierany telefon.
— Oto centralny ośrodek nerwowy prowadzonej dzień i noc batalii z przeciwnikami Narodowego Socjalizmu —
stwierdził March, cytując tytuł partyjnej gazety, „Völkischer Beobachter". — Żartowałem — dodał, widząc, że Jost nadal
gapi się przed siebie pustym wzrokiem.
— Słucham?
— Nieważne.
Pchnął drzwi i zapalił światło. Jego gabinet był niewiele większy od służbówki; mała cela z pojedynczym oknem
wychodzącym na podwórko z poczerniałej cegły. Jedna ściana zabudowana była półkami; stały na nich rozsypujące się,
oprawne w skórę zbiory ustaw i dekretów, a także podręcznik kryminologii, słownik, atlas, spis berlińskich ulic, książki
telefoniczne oraz skoroszyty, na grzbietach których widniały nalepki z nazwiskami — „Braune", „Hundt", „Stark", „Zadek"
— biurokratyczne kamienie milowe, które uwieczniały przy okazji tożsamość dawno zapomnianych ofiar. Przy drugiej
ścianie ustawiono cztery szafki. Na jednej z nich stał storczyk, umieszczony tam przed dwoma laty przez niemłodą już
sekretarkę u szczytu jej nie wyznanego nigdy i nie odwzajemnionego uczucia do Xaviera Marcha. Storczyk był od dawna
martwy. Na tym kończyło się całe umeblowanie, jeśli nie liczyć dwóch zsuniętych przy samym oknie biurek. Jedno z nich
należało do Marcha, drugie do Maxa Jaegera.
Inspektor powiesił płaszcz na wieszaku obok drzwi. Unikał, jak mógł, noszenia munduru. Tego ranka wykorzystał
ulewę jako pretekst, żeby założyć szare spodnie i gruby niebieski sweter. Pchnął w stronę chłopaka krzesło Jaegera.
— Siadaj. Kawy?
— Poproszę.
Automat stał na korytarzu. Z wydziału VB3, zajmującego się przestępstwami seksualnymi, dobiegał głos
przechwalającego się swoim najnowszym sukcesem Sturmbannführera Fiebesa.
— Mamy tutaj fotografie. Potrafisz w to uwierzyć? Popatrz tylko na to. Zrobiła to jej pokojówka. Spójrz, widać
tutaj każdy włosek. Ta dziewczyna powinna zostać zawodowym fotografem.
Co to za sprawa? March rąbnął w bok automat, który wyrzucił z siebie plastikową filiżankę. Pewnie jakaś żona
oficera i Polak, przysłany z Generalnej Guberni do pracy w ogrodzie. Najczęściej był to właśnie Polak, marzycielski,
sentymentalny Polak, uwodzący panią domu, której mąż walczył na froncie. Z tego, co słyszał, sfotografowani zostali
in
flagranti
przez zazdrosną pokojówkę. Dziewczyna należąca do Bund deutscher Mädel chciała się koniecznie przypodobać
władzom. Zgodnie z uchwaloną w roku 1935 Ustawą o Czystości Rasy oboje popełnili przestępstwo seksualne.
Xavier walnął ponownie automat.
Odbędzie się prawdopodobnie posiedzenie Sądu Ludowego, które następnie zrelacjonuje ze wszystkimi sprośnymi
szczegółami „Der Stürmer". Wyrok niech stanie się ostrzeżeniem dla innych. Dwa lata w Ravensbrück dla żony.
Degradacja męża. Dwadzieścia pięć lat dla Polaka, jeśli będzie miał szczęście; jeśli nie, kara śmierci.
— Kurwa!
Drugi męski głos mruknął coś i obleśny, zbliżający się do sześćdziesiątki Fiebes wybuchnął gromkim śmiechem.
Jego własna żona uciekła przed dziesięciu laty z instruktorem narciarskim SS. March, trzymając w obu rękach filiżanki z
czarną kawą, wycofał się do swojej klitki i jak mógł najgłośniej, zatrzasnął nogą drzwi.
Reichskriminalpolizei
Werderscher Markt 5/6
Berlin
ZEZNANIE ŚWIADKA
Nazywam się Hermann Friedrich Jost. Urodziłem się 23.02.45 w Dreźnie. Jestem kadetem Akademii
imienia Seppa Dietricha w Berlinie. Dzisiaj rano o godzinie 05.30 opuściłem koszary, żeby jak co dzień trenować
bieganie. Wolę biegać sam. Moja trasa wiedzie na ogół na zachód przez las Grunewald aż do Haweli, a stamtąd
brzegiem jeziora na północ do restauracji Lindwerder i z powrotem na południe do koszar przy Schlachtensee. W
odległości trzystu metrów od grobli Schwanenwerder zobaczyłem przy samym brzegu zanurzony w jeziorze obiekt.
Stwierdziwszy, że jest to ciało mężczyzny, pobiegłem prowadzącą wzdłuż brzegu jeziora ścieżką do znajdującego
się w odległości pół kilometra telefonu i zawiadomiłem policję. Następnie wróciłem do zwłok i czekałem na
przyjazd funkcjonariuszy. Przez cały czas padał ulewny deszcz i nikogo nie widziałem.
Składam to oświadczenie z własnej nieprzymuszonej woli w obecności inspektora Kripo Xaviera Marcha.
SS-Schütze H. F. Jost
08.24/14.04.64
5 / 115
[ Pobierz całość w formacie PDF ]