Harris Joanne - W tańcu, LITERATURA ŚWIATOWA
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J
OANNE
H
ARRIS
W TAŃCU
P
RZEŁOŻYŁA
M
AGDALENA
G
AWLIK
-M
AŁKOWSKA
Przedmowa
To smutne, że w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat opowiadanie straciło swoje
pierwotne znaczenie. W świecie prozy liczy się teraz objętość, a zatem twórcy krótkich form
dołączyli do grona wymierających gatunków. Powszechnie uważa się, że brak im artystycznej
odwagi, potrzebnej do napisania powieści z prawdziwego zdarzenia, i dlatego poprzestają na
tworzeniu poślednich form „jednorazowych”.
Nic bardziej mylnego. Dobre opowiadanie (a znam kilka nawet bardzo dobrych)
pozostaje w pamięci znacznie dłużej niż powieść. Potrafi zdumieć, rozpalić, oświecić i
poruszyć daleko bardziej. Często bywa niepokojące, przewrotne lub przerażające. Nasuwa
pytania, podczas gdy większość powieści próbuje podsuwać odpowiedzi. Ze wszystkich
książek, które przeczytałam i bardzo mi się spodobały, najlepiej zapamiętałam opowiadania,
owe przejmujące, anarchistyczne wizje w głąb przeróżnych światów, do serc ludzi.
Niektóre dręczą mnie mimo upływu czasu. Do dzisiaj nie daje mi spokoju los
samotnego przechodnia Raya Bradbury’ego. Nadal płaczę nad „Różą dla Eklezjastesa”
Rogera Żelaznego i mam ciarki na wspomnienie „Tego wspaniałego życia” Jerome’a
Bixby’ego. A za każdym razem gdy wsiadam do metra, ogarnia mnie irracjonalny niepokój
wywołany opowiadaniem „Pociąg zwany Moebius”, choć czytałam je, mając zaledwie
dwanaście lat, i nawet nie zapamiętałam nazwiska autora.
Uważam, że opowiadanie to forma trudna i czasochłonna. Zawrzeć pomysł na
niewielkiej przestrzeni, zachować jego proporcje i utrzymać odpowiedni ton jest zajęciem
wymagającym i zarazem frustrującym. Napisanie czterech lub pięciu tysięcy wyrazów w
formie powieści zabiera mi jeden dzień, lecz w formie opowiadania pochłania nierzadko dwa
tygodnie. Przeważnie moje opowiadania są eksperymentalne, podobnie jak dziadkowe wino.
Nigdy nie jestem pewna powodzenia: niekiedy opowiadanie zaistnieje, innym razem umrze
śmiercią naturalną jak przydługi dowcip bez puenty. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się
dzieje. Ale lubię je pisać. Lubię ów wachlarz nieskończonych możliwości, różnorodność,
wyzwanie. Piszę je (albo raczej próbuję pisać) od dziesięciu lat. Oto pierwszy zbiór, który
ukazuje się w druku.
Faith i Hope jadą na zakupy
Cztery lata temu moja babcia zamieszkała w domu starców w Barnsley. Często ją
odwiedzałam, zanim umarła, i owe wizyty dały początek licznym opowieściom. Oto jedna z
nich.
Jest poniedziałek, więc na pewno znowu będzie pudding ryżowy. Co nie znaczy, że
personel domu Meadowbank przejawia szczególną troskę o nasze zęby. Wynika to raczej z
powszechnego tu braku wyobraźni. Jak powiedziałam kiedyś Claire, jest masa rzeczy, których
nie trzeba przeżuwać. Na przykład ostrygi. Albo foie gros. Awokado w sosie vinaigrette.
Truskawki ze śmietaną. Creme brulee z wanilią i gałką muszkatołową. Skąd zatem owa
parada mdłych puddingów i gumowatego mięsiwa? Claire - naburmuszona blondynka,
wiecznie żująca gumę - popatrzyła na mnie jak na wariatkę. Zdaniem personelu udziwnione
potrawy podrażniają żołądek. Boże broń, aby niedobitki naszych kubków smakowych były
narażane na zbyt gwałtowne bodźce. Hope musiała mnie usłyszeć, gdyż uśmiechnęła się nad
ostatnim kęsem placka. Może jest ślepa, ale nie głupia.
Faith i Hope. Z takimi imionami mogłyśmy uchodzić za siostry [Faith (ang.) - wiara;
hope (ang.) - nadzieja. (Przyp. tłum.).], Kelly - ta z ustami zbyt mocno obrysowanymi
konturówką - uważa nas za dziwaczki. „Wiara, nadzieja i miłosierdzie!” podśpiewuje czasami
Chris, sprzątając pokoje. Jest najlepszy ze wszystkich. Wesoły i niefrasobliwy, zawsze
obrywa za to, że z nami rozmawia. Nosi obcisłe koszulki i kolczyk. Powtarzam mu, że nic
nam po miłosierdziu, co niezmiernie go bawi. Mówi, że jesteśmy Hinge i Brackett [Hinge i
Brackett - bohaterki angielskiego serialu, popularnego w latach siedemdziesiątych, o
perypetiach dwóch energicznych starszych pań. Obie role grali mężczyźni. (Przyp. tłum.)]
Butch i Sundance.
Nie twierdzę, że to złe miejsce. Jest tylko takie zwyczajne, ale nie swojską
zwyczajnością domu, ze znajomą wrzawą i bałaganem. Przywodzi na myśl poczekalnię i
szpital, wyczyszczone pomieszczenie, przesycone wonią odświeża - cza powietrza, z
dyskretną, acz niezaprzeczalną nutą uryny. Z reguły nie mamy wielu gości. Należę do
szczęśliwców: mój syn Tom zjawia się co dwa tygodnie ze stosem czasopism i bukietem
chryzantem, ostatnio żółtych. W obawie o stan moich nerwów starannie filtruje informacje.
Jednakże rozmowa zazwyczaj się nie klei. „Dobrze się czujesz, mamo?” oraz garść uwag na
temat ogrodu to wszystko, na co go stać, ale chce jak najlepiej. Hope przebywa tu od pięciu
lat, jeszcze dłużej niż ja, i dotąd nikt jej nie odwiedził. W ostatnie święta podarowałam jej
pudełko czekoladek, mówiąc, że przyszły od jej córki z Kalifornii. W odpowiedzi posłała mi
jeden ze swych ironicznych uśmieszków.
- Jeśli to prezent od Priscilli, skarbie - odparła, sznurując usta - to ty jesteś Ginger
Rogers.
Wybuchnęłam śmiechem. Od dwudziestu lat jestem przykuta do wózka; ostatni raz
tańczyłam w czasach, gdy mężczyźni nosili kapelusze.
Ale jakoś dajemy sobie radę. Hope pcha mój wózek, a ja mówię jej, którędy ma iść.
Nie, żeby to było szczególnie potrzebne; ostatecznie są rampy. Jednakże pielęgniarki lubią,
jak sobie wzajemnie pomagamy. Odpowiada to ich filozofii praktycznego wykorzystania
wszystkich dostępnych środków. No i, oczywiście, czytam na głos. Hope uwielbia opowieści.
W gruncie rzeczy to ona pierwsza zachęciła mnie do lektury. Przeczytałyśmy „Wichrowe
Wzgórza”, „Dumę i uprzedzenie” oraz „Doktora Żywago”. Nie mamy tu wielu książek, ale co
miesiąc przyjeżdża biblioteka objazdowa i wtedy Lucy wypożycza nam coś dobrego. Jest
studentką i zna się na rzeczy. Kiedyś tylko nie chciała wypożyczyć „Lolity”, więc Hope była
zła. Lucy uznała, że to dla nas nieodpowiednia lektura.
- Książka jednego z najwybitniejszych pisarzy dwudziestego wieku to twoim zdaniem
nieodpowiednia lektura! - Hope wykładała niegdyś w Cambridge, pewno dlatego w jej głosie
wciąż pobrzmiewa czasem władczy ton. Ale Lucy nie dała się przekonać. One wszystkie,
nawet te najmilsze, mają na twarzy ów charakterystyczny, pobłażliwy uśmieszek, mówiący
„Ja wiem lepiej”. „Ja wiem lepiej, bo ty jesteś stara”. I znowu pudding ryżowy, mówi Hope.
Ryżowy pudding dla duszy.
O ile Hope nauczyła mnie doceniać literaturę, o tyle ja przekonałam ją do czasopism.
Były moją pasją od lat: moda, rubryka towarzyska, restauracje, kino. Zaczęłam od recenzji
książek, niepostrzeżenie przechodząc do artykułów oraz nowinek ze świata mody.
Odkryłyśmy, że mam wrodzony talent do opisywania rzeczy, i odtąd wspólnie oddawałyśmy
się rozkosznej kontemplacji świata blichtru, wzdychając nad brylantami Cartiera, szminkami
Chanel oraz mnogością ekskluzywnej odzieży. To doprawdy niezwykłe. W młodości nie
przejawiałam zainteresowania podobnymi sprawami. Sądzę, że Hope ubierała się wtedy z
większą elegancją niż ja; wszak chodziła na uniwersyteckie bale i rauty oraz pikniki. Z
biegiem czasu różnice między nami zatarły się niemal całkowicie. Ot, wytworność domu
opieki. Tutaj ubrania bywają dobrem wspólnym, gdyż niektórzy zapominają, co stanowi ich
własność. Najładniejsze rzeczy noszę przy sobie, w specjalnej siatce pod wózkiem. Pieniądze
i resztki biżuterii chowam pod tapicerką siedzenia.
Nie powinnam trzymać tu pieniędzy. Nie ma na co ich wydawać, a nie wolno nam
wychodzić bez opieki. W drzwiach jest zamek szyfrowy i co poniektórzy próbują wymknąć
się wraz z gośćmi. Pani McAllister - lat dziewięćdziesiąt dwa, żwawa i stuknięta - ucieka
niemal bez przerwy. Myśli, że wróci do domu.
Chyba zaczęło się od butów. Takich lśniących, skórzanych i soczyście czerwonych, na
niebotycznych obcasach. Znalazłam ich zdjęcie w jednym z czasopism i wycięłam. Czasem
wyjmowałam je chyłkiem, żeby sobie na nie popatrzeć, nie wiedzieć czemu zmieszana i
oszołomiona. Przecież chodziło tylko o buty. Hope i ja nosimy prawie jednakowe pantofle,
bezkształtne półbuciki o barwie owsianki, niezaprzeczalnie i dobitnie stosowne. Jednak po
cichu marzymy o manolach na sześciocalowych obcasach z pleksiglasu, zamszowych
klapkach w kolorze fuksji albo butach Jimmy’ego Choo [Manolo Blahnik, Jimmy Choo -
ekskluzywne marki butów. (Przyp. tłum.)] z ręcznie malowanego jedwabiu. Rzecz jasna to
absurd. Jednakże pragnęłam tych pantofli tak gorąco, że niemal mnie to przeraziło. Jeden
jedyny raz chciałam wstąpić pomiędzy lśniące kartki czasopisma. Skosztować wykwintnych
potraw, obejrzeć filmy, przeczytać książki. Wymarzone buty, ich rozradowana, zuchwała
czerwień oraz niebotyczne obcasy stanowiły symbol owego niedostępnego dla mnie świata.
Buty stworzone do wszystkiego - przybierania wytwornych i nonszalanckich póz, uwodzenia,
stąpania, fruwania - tylko nie do chodzenia.
Trzymałam zdjęcie w torebce, rozkładając je czasem niczym mapę prowadzącą do
skarbu. Hope wkrótce odkryła, że coś ukrywam.
- Wiem, że to głupie - powiedziałam. - Być może tracę rozum. Pewnie skończę jak
pani Banerjee, nosząc dziesięć płaszczy i kradnąc cudzą bieliznę.
Hope roześmiała się na te słowa.
- Nie sądzę, Faith. Doskonale cię rozumiem. - Powiodła dłonią po stole w
poszukiwaniu filiżanki z herbatą. Wie działam, że w podobnych sytuacjach lepiej jej nie
pomagać. - Chcesz zrobić coś niestosownego. Ja marzę o egzemplarzu „Lolity”, ty o
czerwonych butach. Dla ludzi w naszym wieku są to rzeczy jednakowo niestosowne. - Przy
sunęła się bliżej, zniżając głos. - Jest adres? - spytała.
Był. Knightsbridge. Równie dobrze mogła to być Australia.
- Hej! Butch i Sundance! - Wesoły Chris przyszedł umyć okna. - Planujecie napad?
Hope tylko się uśmiechnęła.
-Nie, Christopher - odrzekła przebiegle. - Ucieczkę.
Zaplanowałyśmy ją z chytrą przezornością jeńców wojennych. Miałyśmy działać z
zaskoczenia, co dawało nam istotną przewagę. Krzepiąco przewidywalne i bezpiecznie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]