Hayden. [DZIECKO].(!), EBooki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
TOREY L. HAYDEn.DZIECKODla Sheili R., oczywicieCzęsto pytajš mnie o wiersz,który wisi na cianie w moim pokoju.A mnie zależy tylko na tym,aby ludzie poznali dziecko,które go napisało. Mam nadzieję,że mi się to udało.PrologPrzez znacznš częć mojego dorosłego życia pracowałam z dziećmi, które cierpiš na zaburzenia emocjonalne. Jesieniš, na pierwszym roku college'u, zgłosiłam się na ochotnika do pracy z dziećmi w wieku przedszkolnym, które miały różne zaburzenia rozwojowe oraz sprawiały spore trudnoci wychowawcze. Od tamtego czasu interesujš mnie złożone aspekty choroby psychicznej u dzieci. Zdobyłam trzy stopnie naukowe, przez kilkanacie lat pracowałam jako asystentka nauczyciela, potem jako nauczycielka, instruktorka na uniwersytecie oraz pracownik naukowy na wydziale psychiatrii; mieszkałam w pięciu stanach, pracowałam w prywatnych przedszkolach, szkołach publicznych, zamkniętych oddziałach psychiatrycznych i innych instytucjach państwowych, a przez cały czas usiłowałam znaleć odpowiedzi na kluczowe pytania, dzięki którym potrafiłabym dotrzeć do tych dzieci, zrozumieć je. Gdzie w głębi duszy dawno już, co prawda, wiedziałam, że takie odpowiedzi nie istniejš, a w przypadku niektórych dzieci nawet miłoć nie wystarczy. Jednakże wiara w człowieka wykracza poza granice zdrowego rozsšdku i wymyka się naszej kruchej wiedzy.Ludzie często pytajš mnie o mojš pracę. Chyba najczęciej powtarzajš: Czy to nie jest frustrujšce? Czy to nie jest frustrujšce, pyta studentka college'u, spotykać się dzień w dzień z przemocš, biedš, problemami alkoholizmu i narkomanii, seksualnej i fizycznej przemocy, opuszczenia i apatii? Czy nie jest frustrujšce, pyta nauczyciel, pracować tak ciężko i tak mało otrzymywać w zamian? Czy nie jest frustrujšca wiadomoć, pytajš wszyscy, że twoim największym sukcesem może być co najwyżej zbliżenie się do normalnoci, wiadomoć, że te małe dzieci sš skazane na życie, które według naszych standardów nie przynosi nikomu żadnych korzyci, nie jest normalne?Nie. To nie jest frustrujšce. To sš po prostu dzieci, które, owszem, sprawiajš czasem kłopoty, tak jak wszystkie inne, lecz jednoczenie potrafiš być niezmiernie współczujšce i wrażliwe. Czasami trzeba szaleństwa, żeby wypowiedzieć całš prawdę.Ale te dzieci to co więcej. Sš odważne. Dowiadujemy się w wieczornych wiadomociach o nowych podbojach na odległych frontach i nie mamy pojęcia, że prawdziwe dramaty rozgrywajš się obok nas. A szkoda, ponieważ tam włanie można zobaczyć odwagę, jakiej nie ujrzymy nigdzie indziej. Niektóre sporód tych dzieci żyjš trapione nieustannie tak wielkimi koszmarami, że każdy ich ruch niesie ze sobš co nieoczekiwanego, strasznego. Życie wielu z nich wypełnia przemoc i perwersja, jakich nie da się wyrazić słowami. Niektóre nie zaznały nawet szacunku, na jaki zasługujš zwierzęta. Inne żyjš pozbawione nadziei. A jednak przetrwały. I w większoci wypadków zaakceptowały swoje życie, ponieważ był to jedyny sposób na przetrwanie.Ksišżka ta opowiada tylko o jednym dziecku. Nie pisałam jej, aby wzbudzić czyjš litoć albo pochwalić jednš nauczycielkę. Nie miałam też zamiaru pogršżać tych, którzy dotšd żyli spokojnie w niewiedzy. Ksišżka miała być odpowiedziš na pytania dotyczšce problemów pojawiajšcych się podczas pracy z dziećmi chorymi umysłowo. Jest ona hymnem na czeć ludzkiej duszy, ponieważ ta mała dziewczynka jest uosobieniem wszystkich dzieci, z którymi pracowałam. Jest podobna do nas wszystkich. Przetrwała.1Powinnam była wiedzieć.Artykuł był krótki, zaledwie kilka akapitów pod komiksami na stronie szóstej. Napisano w nim o szecioletniej dziewczynce, która znęcała się nad dzieckiem z sšsiedztwa. W zimny listopadowy wieczór wyprowadziła ze sobš trzyletniego chłopca, następnie przywišzała go do drzewa w pobliskich zarolach i podpaliła. Chłopiec przebywał teraz w miejscowym szpitalu, a jego stan był krytyczny. Dziewczynkę zatrzymano.Artykuł przeczytałam pobieżnie, podobnie jak całš gazetę, kwitujšc go zdawkowym do-czego-to-dochodzi-na-tym-wiecie. Póniej, jeszcze tego samego dnia, przypomniałam sobie o nim w czasie zmywania. Zastanawiałam się, co policja zrobiła z dziewczynkš. Czy można było aresztować szeciolatka? Doznałam icie kafkowskiej wizji, w której ujrzałam małe dziecko kołaczšce się po naszym miejskim, starym i zimnym więzieniu. Rozważałam ten problem ogólnie, bez zwišzku z żadnym konkretnym przypadkiem, a przecież powinnam była wiedzieć.Powinnam była się domylić, że żaden nauczyciel nie zechce przyjšć dziecka z takš przeszłociš. Żaden rodzic nie zgodzi się, aby kto taki chodził do klasy z jego pociechš. Nikt nie pozwoli, żeby zostawić takie dziecko samemu sobie. Powinnam była się domylić, że ona wylšduje u mnie.W naszej szkole klasę, którš prowadziłam, nazywano pieszczotliwie mietnikiem. Był to ostatni rok, zanim podjęto wysiłki, by dzieci specjalnej troski zaczęły uczęszczać do normalnych klas, a także ostatni rok, w którym wszystkie odbiegajšce od normy dzieci pakowano do klas specjalnych. Tak więc mielimy klasy dla dzieci opónionych, klasy dla dzieci z zaburzeniami emocjonalnymi, klasy dla dzieci upoledzonych fizycznie, klasy dla dzieci z zaburzeniami zachowania, klasy dla dzieci z trudnociami w uczeniu się i wreszcie była moja klasa. Miałam w niej omioro dzieci, które nie mieciły się w żadnej kategorii. Stanowiłam dla nich ostatni przystanek przed jakš instytucjš. W mojej klasie zbierano ludzkie odpadki.Rok wczeniej, wiosnš, pracowałam jako pedagog szkolny i pomagałam dzieciom z zaburzeniami emocjonalnymi i kłopotami w uczeniu się, które uczęszczały do zwykłych klas. Wczeniej w tym samym miejscu pracowałam na różnych stanowiskach, dlatego nie zdziwiło mnie, kiedy Ed Somers, dyrektor Wydziału Szkolnictwa Specjalnego, zwrócił się do mnie w maju z pytaniem, czy nie chciałabym zajšć się od jesieni mietnikiem. Wiedział, że mam dowiadczenie w pracy z dziećmi z poważnymi zaburzeniami i że lubię maluchy. A także, że lubię wyzwania. Zachichotał niemiało, kiedy to powiedział, ponieważ zdawał sobie sprawę, że jego pochlebstwa sš doć wymuszone, lecz był wystarczajšco zdesperowany, by się do nich uciec.Zgodziłam się, choć nie bez wahania. W głębi serca bardzo pragnęłam mieć znowu własnš klasę z własnymi dziećmi. Chciałam także uwolnić się od rygorystycznego - być może niewiadomie - dyrektora. Wprawdzie był poczciwym człowiekiem, lecz mielimy inny punkt widzenia na wiele spraw. Nie podobał mu się mój zbyt codzienny strój, moja nieokiełznana klasa, jak również to, że dzieci zwracały się do mnie po imieniu. Wszystkie te drobiazgi, jak to zwykle bywa, urastały do wielkich problemów. Wiedziałam, że jeli wywiadczę Edowi przysługę, nikt nie będzie się czepiał moich dżinsów i mojej poufałoci z dziećmi. Tak więc przyjęłam jego propozycję przewiadczona, że zdołam pokonać wszelkie trudnoci, jakie niesie ze sobš.Moja wiara w siebie znacznie osłabła między chwilš podpisania umowy a końcem pierwszego dnia w szkole. Pierwszy cios otrzymałam w momencie, gdy dowiedziałam się, że będę pracowała w tej samej szkole, w której pracowałam poprzednio. Teraz jej dyrektor miał na głowie nie tylko mnie, lecz także ósemkę bardzo szczególnych dzieci. Natychmiast umieszczono nas w dobudowanym do budynku szkolnego pawilonie, w którym mieciła się jeszcze tylko sala gimnastyczna. Bylimy całkowicie odizolowani od reszty. Moja sala lekcyjna wystarczyłaby, gdyby dzieci były starsze i bardziej samodzielne. Jednakże dla omiorga małych dzieci i dwojga dorosłych oraz dziesięciu ławek, trzech stołów, czterech biblioteczek i niezliczonej liczby krzeseł, które wydawały się rozmnażać w nocy, klasa okazała się beznadziejnie ciasna. Dlatego wyrzuciłam biurko nauczycielskie, dwie biblioteczki, szafkę, wszystkie krzesła oprócz dziewięciu małych i wreszcie wszystkie ławki. Co więcej, klasa była długa i wšska, z jednym oknem w końcu. Pierwotnie urzšdzono tam pokój konsultacyjny i salę testów, dlatego ciany obito boazeriš, a podłogę wyłożono wykładzinš. Gotowa byłam oddać cały ten przepych za klasę, w której nie trzeba by było palić wiatła przez cały dzień albo w której na podłodze leżałoby linoleum, o wiele bardziej odporne na plamy.Przepisy mówiły, że w klasie z pełnš liczbš uczniów z poważnymi zaburzeniami nauczyciel ma prawo do pomocy asystenta pracujšcego w pełnym wymiarze godzin. Miałam nadzieję, że przydzielš mi jednš z dwóch kompetentnych kobiet, z którymi współpracowałam w poprzednim roku, lecz tak się nie stało. Do pomocy otrzymałam nowo przyjętego asystenta. W naszej niewielkiej społecznoci, w której mielimy szpital stanowy, więzienie stanowe oraz ogromny obóz dla emigrantów, lista opieki społecznej była imponujšca. W zwišzku z tym zajęcia nie wymagajšce kwalifikacji pozostawały zwykle zarezerwowane dla bezrobotnych z listy usług społecznych. Osobicie uważałam,, że stanowisko mojego asystenta wymaga kwalifikacji, lecz opieka społeczna była innego zdania. Tak więc już w pierwszym dniu mojej pracy stanšł przede mnš wysoki Amerykanin meksykańskiego pochodzenia, który mówił głównie po hiszpańsku. Anton miał dwadziecia dziewięć lat i nigdy nie ukończył szkoły redniej. Nie, przyznał, nigdy wczeniej nie pracował z dziećmi. Nie, nigdy specjalnie tego nie pragnšł. Bo, widzisz, wyjanił mi, trzeba brać takš pracę, jakš dajš, żeby nie stracić zasiłków. Umiecił swoje długie ciało na przedszkolnym krzesełku i zauważył, że jeli ta praca wypali, to po raz pierwszy zostanie na zimę na północy; dotšd zawsze wyjeżdżał do Kalifornii razem z innymi pracownikami sezonowymi. A zatem było nas już dwoje. Póniej, po rozpoczę...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]