Haycox. [Piekło w dolinie].(Western), EBooki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ernest Haycox.Piekło w dolinieTomCałoć w tomachPolski Zwišzek NiewidomychZakład Wydawnictw i NagrańWarszawa 1991PrzełożyłMieczysław DudkiewiczTłoczono pismem punktowymdla niewidomychw Drukarni PZN,Warszawa, ul. Konwiktorska 9Pap. kart. 140 g kl. Iii_Bš1Przedruk z wydawnictwa"Przygoda",Szczecin 1989Pisała K. PabianKorekty dokonałyB. Krajewskai D. JagiełłoWstępErnest Haycox urodził się w1899 r. w Portlandzie w stanieOregon. Studiował naUniwersytecie Oregońskim wEugene. Jako dziennikarzprowadził rubrykę sšdowš wportlandzkiej gazecie"Oregonian". W 1946 roku uzyskałstopień doktora literatury naLewis and Clark College wPortlandzie. Zmarł w 1950 r.Jest autorem wielu poczytnychwesternów zaliczanych do klasykitego gatunku. Do najlepszychnależš: "Free Grass" (rywalizacjao pastwiska w Dakocie), "CanionPassage" (o przewonikach wOregonie), "On the Prod" (walkao utrzymanie dziedzicznejfarmy). Jednak największšpopularnoć zdobył sfilmowany w1939 r. "Dyliżans"."Piekło w dolinie" otwieracykl ksišżek tego popularnegoautora, które ukażš się wwydawnictwie "Przygoda". Jakzwykle u Haycoxa ksišżkę tęcechuje dynamiczna akcja iwietnie nakrelony klimat.Warstwa uczuciowa stanowidoskonałš motywację do działańgłównych bohaterów.Deszcze, wiatry i silnepromienie słońca zdołały zmienićbarwę budynku stacji pocztowejna srebrnoszarš. Jim Kellanddotarł na szczyt przełęczy Ute iprzez dłuższš chwilę obserwowałblokhauz; niepozorny naimponujšcym tle skał i wierków.Kamienne występy piętrzyły sięjeden na drugim, ginšc gdzie wgórze, w odległej krainiepokrytej warstwš wiecznegoniegu.Było południe; słońceogrzewało częć niewielkiejłški, ale nawet teraz cieniewznoszšcych się dokoła skałpełzły ku zabudowaniom stacji,tworzšc na ziemi szarš plamę.Kelland napoił swojego gniadoszai wszedł do rodka, aby cozjeć. NIe pieszył się; i takbył w siodle od pištej rano.Kiedy wyszedł z powrotem,dostrzegł jakiego mężczyznę.Nieznajomy przykucnšł na piętachpo słonecznej stronie stacji.Oprócz tego faktu nic niezmieniło się w scenerii, lecz iten szczegół był aż nadtowymowny. W życiu Jima Kellandabywały już cieżki twarde ikarkołomne, jaki siódmy zmysłpozwalał mu wyczuwać zew wiatru,zapach dymu w upionympowietrzu, zatarty trop napiaszczystej drodze i mrocznepodstępy ludzi. Teraz jegopodwiadomoć odebrała wyranysygnał ostrzegawczy.Przeszedł obok nieznajomego,dosiadł konia, bez popiechuprzyrzšdził sobie skręta izapalił go, popatrujšc nawschód. Nie był jeszcze pewnyswego i wolał przekonać się otym całkowicie; miał jużwypracowany trik, jaki stosowałczęsto w podobnych sytuacjach:dopiero co siedział niedbale wsiodle, tyłem do budynku stacji,ale raptem błyskawiczniezawrócił konia, zaskakujšcnieznajomego.Niewysoki mężczyznaspojrzeniem swych dużych,beznamiętnych oczu ogarniałkażdy szczegół postaci Kellanda- od ciemnej nasady włosów naskroniach po upstrzonemetalowymi gwiazdkami cholewybutów.Kelland zaprezentowałnieznajomemu swój twardy,przelotny umiech, tamten zaopucił powieki, jak gdybyjedziec przestał go jużinteresować. Dopiero terazKelland ruszył z miejsca.Łška zajmowała przestrzeńpomiędzy łagodnym, wiodšcym odzachodu wzniesieniem, a stromšspadzistociš kanionu,skierowanš na wschód. Kellandspojrzał po raz ostatni zasiebie, na odległš pustynię.Stamtšd przybył. Jechał drogšprowadzšcš tuż obok potężnegomasywu skalnego w dół, dopozbawionego wiatła słonecznegowšwozu. Kiedy dotarł donastępnego zakrętu, obejrzał sięmimo woli: niewysoki mężczyznasiedział już na koniu i stromšbocznš cieżkš zdšżał do lasu.Teraz Kelland był pewien, żewieć o jego przybyciu nadejdziedo Reservation jeszcze przednim.Drogę stanowił wšski traktwykuty w sterczšcej pionowo,ciemnej i wilgotnej cianieskalnej. Tu i ówdzie rozszerzałsię, aby umożliwić wozomwymijanie. W odległoci mili odstacji pocztowej spływała z górna północy rzeka Ute,napełniajšc swojš skrzšcš siękrystalicznie toniš corazgłębsze koryto kanionu. Mgłagęsta jak ulewa wisiała wpowietrzu i zraszała ubranie.Kolejne ostre zakręty drogisprowadzały jedca niżej iniżej; na prawo Kelland widziałprzed sobš masyw skalny, a nalewo spieniony nurt rzeki. Namiękkiej drodze rysowały sięwyranie lady kopyt końskich ikół. Wreszcie, pónympopołudniem, droga wyszła zkanionu i zaczęła oddalać się odrzeki, wiodšc w falisty,poprzerzynany rozpadlinamiteren. Porastał go gęsty laswierkowy.Do tej pory Kelland nie byłzbyt uważny, lecz tu, naotwartej przestrzeni, zaczšłbacznie przeczesywać wzrokiemkażde drzewo i łowić uchemwszelkie, nawet przelotnedwięki, które pobrzmiewały wsennej ciszy pónego lata. TAczujnoć nie słabła w nim ani nachwilę, chociaż siedział nagniadoszu niedbale, rozmylajšcnad czym z nikłym umiechem.Miał nieco ponad szeć stópwzrostu, a dziewięćdziesišt kilowagi rozłożone było takrównomiernie na nogi, tułów iszerokie barki, że nie sprawiałwrażenia zbudowanego masywnie.Szeroka twarz wykazywała nieconieregularne, miałoukształtowane rysy, na nosiewidniał lad po dawnymzłamaniu, a prawš skrońprzecinała sina, zabliniona jużrana. To włanie pozostało mu podotychczasowych dwudziestupięciu latach życia. Owe blizny,bystry wzrok i charakterystycznytwardy, nieco roztargnionyumiech stanowiły oznakipowierzchowne, skrywajšce hart,nabyty w cišgu tych wszystkichlat, ale również jego słabestrony.Żółta, piaszczysta drogabiegła prostš liniš przez gęstylas, drzewa wydzielały cierpki,korzenny aromat. Z ciemnejchmury wiszšcej na lewo od drogidobiegał wiergot ptaków.Kelland siedział w siodle takniedbale jak przedtem, ale jegowzrok badał bacznie całšokolicę; nie okazał też żadnegozaskoczenia na widok mężczyzny,który wynurzył się sporód drzewi jechał tš samš drogš,wyprzedzajšc go o jakie stometrów.Wszystko to było idealniezgodne z wiedzš, jakš zdołałnabyć przez lata nieszczęć,trudu i potu. Mężczyzna obejrzałsię mimochodem - taprzypadkowoć jednak była zbytostentacyjna - po czym cišgnšłkonia i poczekał na Kellanda.Jechali teraz obok siebie.Nieznajomy miał rude włosy,piegowatš twarz i ożywionemłodzieńczš beztroskš oczy. Alew spojrzeniu, jakim obrzuciłchwilowego towarzysza podróży,czaiła się napięta uwaga.- Mógłbym prosić o tytoń?Jim wycišgnšł kapciuch i podałnieznajomemu, a ten przewiesiłcugle przez kulę siodła iskręcił sobie papierosa.Następnie wsunšł go do ust,prezentujšc nieskazitelnš bielzębów. Kiedy osłonił dłońmipłomyk zapałki i nachylił sięnieco do przodu, w kšcikach oczupojawiła się sieć drobnychzmarszczek, a włosy zabłysły wpromieniach słońca intensywnšczerwieniš. Olbrzymie dłoniezdradzały siłę, z jakšposługiwał się lassem.- Piękna pogoda.- TAk.- Dyliżans opónia się dzitrochę, prawda?- Nie widziałem po drodzeżadnego.- Dziękuję za tytoń. - Tunieznajomy po raz pierwszyspojrzał mu prosto w oczy. -Nazywam się Brand... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gdziejesc.keep.pl