Harrison Harry-Rebelia w czasie, E-BOOKS, LITERATURA SCI - FI, Harrison Inne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HARRY Harrisom - REBELIA W CZASIE
HARRY HARRISON
REBELIA W CZASIE
(przekład: Grzegorz Kołodziej)
ROZDZIAŁ l
Szeroka, sześciopasmowa droga Capital Beltway owija Waszyngton betonową pętlą, robi rozległy łuk przez
zalesiony obszar Wirginii, dotyka rogatek Aleksandrii, miasta - sypialni, i dalej biegnie prosto przez rzekę Potomac aż do
Maryland. Ziemia jest tutaj tańsza niż w Waszyngtonie, nic więc dziwnego, że było to dobre miejsce na powstanie
biurowców i nie zanieczyszczających środowiska fabryk, gwałtownie wynurzających się z leśnych wyrębów. Droga
wylotowa numer czterdzieści dwa odgałęzia się w tym rejonie i prowadzi do rozwidlonej autostrady. Tuż przed znakiem
zatrzymywania się biegnie nie oznakowana szosa, która dalej ginie wśród drzew.
Stary Pontiac terkocząc skręcił z wylotu Beltway i wjechał na szosę. Już za pierwszym zakrętem stał biały budynek
bez okien. Kierowca nie zwrócił uwagi ani na budynek, ani na napis na bramie wjazdowej, witający w Weeks Electronics
Laboratory 2. Kiedy tylko budynek zniknął mu z pola widzenia, zjechał na pobocze i wyłączył silnik.
Gdy wysiadł z samochodu, zamiast trzasnąć drzwiami zamknął je bez najmniejszego odgłosu, stanął plecami do
maski i patrzył na zegarek, obojętny na otaczające go wspaniałe złotobrunatne kolory jesiennych liści. Obsesyjnie
wpatrywał się w zegarek. Przypadkowy obserwator zobaczyłby mężczyznę mającego ponad sześć stóp wzrostu,
niebrzydkiego, a może nawet całkiem przystojnego, gdyby nie ostry nos nie pasujący do łagodnych rysów twarzy.
Cokolwiek by o nim powiedzieć, jego równomiernie opalona skóra i ciemne, posiwiałe nieznacznie na skroniach włosy
sprawiały, że był mężczyzną o szczególnym wyglądzie. Gdy wpatrywał się w zegarek, marszczył czoło; sądząc po
zmarszczce między oczami ten wyraz twarzy nie był mu obcy. Miał na sobie nie rzucający się w oczy wojskowy płaszcz,
granatowe spodnie i czarne buty.
Z niespodziewaną satysfakcją skinął głową, wcisnął przycisk przy zegarku, odwrócił się i zniknął między drzewami.
Szedł cicho, ale szybko, aż dotarł do powalonego przez burzę dębu. Musiało się to wydarzyć całkiem niedawno, gdyż liście
zaczynały dopiero więdnąć. Mężczyzna rzucił się na ziemię i czołgając się pod osłoną dębu, pokonał co najmniej piętnaście
stóp, po czym wstał, by pędzić dalej.
W odległości mniejszej niż dwadzieścia jardów las kończył się porośniętym trawą borem biegnącym wzdłuż
kolczastego ogrodzenia. Za nim rozciągał się trawiasty teren z porozrzucanymi gdzieniegdzie kępami drzew, zza których
widoczny był róg budynku należącego do Weeks Electronics. Mężczyzna zaczął schodzić do rowu, ale po chwili
błyskawicznie wycofał się i schował między drzewami. Kilka sekund później po drugiej stronie ogrodzenia pojawił się
strażnik z owczarkiem niemieckim trzymanym na krótkiej smyczy. Gdy tylko zniknęli z pola widzenia, mężczyzna rzucił
się do rowu. W biegu włożył skórzane rękawiczki i wdrapał się na szczyt ogrodzenia. Z ugiętymi kolanami i rozpostartymi
ramionami balansował przez chwilę nad podwójnymi zwojami drutów, po czym zręcznie je przeskoczył i wylądował po
drugiej stronie. Później biegł szybko z opuszczoną głową w kierunku najbliższej kępy drzew. Zanim zdążył tam dotrzeć,
zatrzymał go gwałtownie hamujący przed nim dżip. Obok kierowcy siedział strażnik z karabinem wycelowanym w intruza,
który wolno podniósł głowę. Strażnik bez słowa patrzył, jak wysoki mężczyzna powolnym ruchem ręki wcisnął przycisk
przy zegarku.
- Dokładnie sześć minut, dziewięć i trzy dziesiąte sekundy, Lopez - powiedział.
Strażnik machinalnie skinął głową i opuścił karabin.
- Tak jest, panie pułkowniku.
- To niedobrze, cholernie niedobrze! - Mężczyzna nazwany pułkownikiem wspiął się na tył samochodu. - Jedziemy
do wartowni.
Okrążyli laboratorium i skierowali się do niskiego budynku zasłoniętego od strony drogi dużym gmachem. Stojąca
przy nim grupa umundurowanych mężczyzn w milczeniu obserwowała nadjeżdżającego dżipa. Siwowłosy strażnik z
belkami sierżanta podszedł do zatrzymującego się pojazdu. Pułkownik wysiadł i wskazał na zegarek.
- Co myślisz o sześciu minutach, dziewięciu i trzech dziesiątych sekundy od czasu, kiedy z drogi dostałem się do
lasu, do chwili, kiedy mnie zatrzymano?
- Nie myślę o tym zbyt dobrze, pułkowniku McCulloch - powiedział sierżant.
- Ja też nie, Greenbaum. Byłem w połowie drogi do laboratorium, gdy pojawiła się straż. Gdybym był intruzem,
mógłbym w tym czasie dokonać wielu ciekawych rzeczy. Czy masz coś do powiedzenia?
- Nie, panie pułkowniku.
- Czy masz jakieś pytania?
- Nie, panie pułkowniku.
- Żadnych? Czy nie interesuje cię, w jaki sposób dotarłem nie zauważony do ogrodzenia?
- Interesuje, panie pułkowniku.
- To dobrze - przytaknął pułkownik McCulloch w sposób, w jaki przytakuje się niedorozwiniętym dzieciom. - Ale
twoje zainteresowanie jest nieco spóźnione, sierżancie. Dokładnie o jeden tydzień. To właśnie tydzień temu spostrzegłem
świeżo powalone drzewo blokujące częściowo pole widzenia jednej z oddalonych kamer. Tydzień czekałem na to, aż ty lub
któryś z twoich ludzi zauważycie to, ale ponieważ nic takiego się nie stało, musiałem pokazać wam, jaką wagę
przywiązujecie do ochrony tego terenu.
- Dopilnuję, by ochrona spełniała swoje zadania, pułkowniku.
- Nie, nie dopilnujesz, Greenbaum, ktoś inny to zrobi. Zostajesz zdegradowany, zwolniony, pozbawiony premii, a
nagana będzie wpisana do twoich akt.
- Nie zostanie, pułkowniku McCulloch, gdyż porzucam tę pracę. Koniec z tym. Uciekam od pana i pańskich metod.
- Tak, koniec - potwierdził McCulloch. - Dobrze się określiłeś. Uciekinier. Uciekłeś po dwudziestu latach służby w
Armii Stanów Zjednoczonych i teraz też uciekasz.
- Cholera, jeśli wybaczy pan to słowo, pułkowniku. - Greenbaum zacisnął pięści i poczerwieniał z wściekłości. -
Odszedłem z armii, bo miałem dosyć takich metod jak pańskie, ale okazuje się, że nie odszedłem dostatecznie daleko. Pan
1 / 69
HARRY Harrisom - REBELIA W CZASIE
jest dowódcą ochrony tego laboratorium, co oznacza, że jest pan za nią odpowiedzialny. Mamy robić to wszyscy, a pan ma
nam pomagać, a nie bawić się z nami w kotka i myszkę. Idę stąd jak najdalej.
Odwrócił się i odszedł. McCulloch patrzył za nim w milczeniu i dopiero, kiedy Greenbaum był już daleko, zwrócił
się do milczących żołnierzy.
- Jutro rano na moim biurku chcę mieć od każdego z was pisemny raport o tym zajściu. - Odsunął Lopeza od dżipa i
usiadł w tyle. - Podrzuć mnie do samochodu - powiedział kierowcy. Gdy silnik zapalił, odwrócił się do strażników. -
Wszyscy jesteście zwolnieni. Pieprzycie wszystko tak jak Greenbaum.
McCulloch nie oglądał się za siebie, gdy odjeżdżali.
Kiedy dżip był już w drodze powrotnej, otworzył bagażnik samochodu, zdjął płaszcz i wrzucił go do środka. Został
w samym mundurze, na którym nie było ani odznaczeń, ani stopni z wyjątkiem srebrnych orłów na ramionach. Sięgnął
ponownie do bagażnika, wziął czapkę i mocno osadził ją na głowie, po czym wyjął czarną dyplomatkę. Kilka minut
później pojechał drogą MacArthur Boulevard w kierunku miasta.
Jazda nie trwała długo. Po przejechaniu kilku mil skręcił w duże centrum handlowe i zaparkował samochód w
pobliżu filii DC National Bank. Zamknął samochód, zabrał dyplomatkę i udał się z krótką wizytą do banku. Po niecałych
dziesięciu minutach wyszedł z budynku, wsiadł do samochodu i odjechał - śledzony przez cały czas przez mężczyznę
siedzącego w czarnym Impalu zaparkowanym dwa rzędy dalej. Mężczyzna wziął do ręki mikrofon.
- Abel jeden do Abla dwa. George opuszcza teraz parking i kieruje się na południowy wschód, na MacArthur. Teraz
jest twój. Skończyłem.
- Zrozumiałem. Bez odbioru.
Mężczyzna odłożył mikrofon na deskę rozdzielczą i wysiadł z samochodu. Był szczupłym blondynem ubranym w
popielaty garnitur, białą koszulę i ciemny krawat. Wszedł do banku i skierował się do recepcji.
- Nazywam się Ripley - powiedział do recepcjonistki. - Chciałbym się widzieć z dyrektorem. Chodzi o pewne
inwestycje.
- Oczywiście, panie Ripley. - Podniosła słuchawkę. - Sprawdzę, czy pan Bryce jest wolny.
Dyrektor wstał zza biurka i wyciągnął rękę na powitanie.
- Panie Ripley, czym mogę panu służyć?
- To sprawa wagi państwowej. Zechce pan sprawdzić moją legitymację.
Z zewnętrznej kieszeni marynarki wyjął skórzany portfel, otworzył go i podał przez biurko. Bryce spojrzał na złotą
odznakę oraz legitymację w plastikowej oprawie i skinął głową.
- W porządku, panie Ripley powiedział. - W czym mogę być pomocny FBI?
Wyciągnął rękę, by zwrócić legitymację, ale agent powstrzymał go.
- Chciałbym, żeby potwierdził pan autentyczność tej legitymacji. Przypuszczam, że dano panu zastrzeżony numer
telefonu, pod który należy zadzwonić w sytuacji takiej jak ta.
Bryce skinął głową i otworzył szufladę biurka.
- Tak, do tej pory korzystałem z niego jeden raz. Jest tutaj. Pan wybaczy.
Dyrektor wykręcił numer i po chwili przedstawił się rozmówcy. Podał numer legitymacji i zakrył ręką mikrofon.
- Chcą, abym im podał kryptonim sprawy.
- Proszę powiedzieć, że chodzi o dochodzenie w sprawie George'a.
Dyrektor powtórzył te słowa, skinął głową, odłożył słuchawkę i oddał legitymację agentowi FBI.
- Poinformowano mnie, bym współpracował z panem i dostarczył wszystkich dostępnych mi informacji o jednym z
naszych klientów. Muszę jednak powiedzieć, że nie jest to u nas powszechnie praktykowane...
- Zdaję sobie z tego sprawę, panie Bryce, ale proszę nie zapominać, że od tej chwili zajmuje się pan dochodzeniem
w sprawie bezpieczeństwa mającym bezwzględny priorytet. Jeśli odmówi pan współpracy, będę musiał udać się do
pańskich zwierzchników i...
- Nie, proszę! Nie o to mi chodziło. Źle mnie pan zrozumiał. Oczywiście, że panu pomogę. Miałem na myśli jedynie
to, że wszelkie informacje o naszych klientach są zawsze tajne w normalnych okolicznościach, ale jeśli chodzi o
bezpieczeństwo państwa, to rzecz ma się zupełnie inaczej. W czym mogę panu pomóc?
Bryce mówił bardzo szybko, wycierając chusteczką wilgotne czoło i ręce. Agent skinął głową, zachowując
kamienną twarz.
- Doceniam to, panie Bryce, i mam nadzieję, że pańska dobrowolna współpraca będzie cenna dla śledztwa w
sprawie naruszenia bezpieczeństwa państwa. Nie muszę chyba dodawać, że nikt nie powinien się o tym dowiedzieć.
- Tak, oczywiście, z nikim na ten temat nie będę rozmawiał.
- Bardzo dobrze. Kilka minut temu pewien mężczyzna opuścił bank, dokonawszy jakiejś transakcji. Nazywa się
Wesley McCulloch i jest pułkownikiem Armii Stanów Zjednoczonych. Nie, proszę tego nie notować, nie powinien pan
mieć trudności z zapamiętaniem tej informacji. Proszę przynieść dokumenty wszystkich transakcji dokonanych przez
pułkownika oraz dowiedzieć się, który pracownik go obsługiwał. Nie powie pan nikomu, dlaczego interesuje się pan tą
sprawą.
- Oczywiście, że nie.
- Doceniamy to, panie Bryce; jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, poczekam tu na pański powrót.
- Oczywiście, proszę się w tym pokoju czuć swobodnie. To nie powinno zająć zbyt wiele czasu.
W przeciągu pięciu minut dyrektor był z powrotem. Starannie zamknął drzwi, przekręcił zamek, położył na biurku
teczkę z aktami i otworzył ją.
- Pułkownik McCulloch dokonał zakupu...
- Płacił czekiem czy gotówką?
- Gotówką. Banknotami o dużych nominałach. Nabył złoto i od razu za nie zapłacił. Osiem tysięcy pięćset
trzydzieści dwa dolary. Złoto zabrał ze sobą. Czy to jest ta informacja, o którą panu chodziło, panie Ripley?
Agent skinął głową i po raz pierwszy uśmiechnął się nieznacznie.
- Tak, panie Bryce. To jest dokładnie to, czego chciałem się dowiedzieć.
ROZDZIAŁ 2
2 / 69
HARRY Harrisom - REBELIA W CZASIE
Sierżant Troy Harmon wracał metrem z Pentagonu, zastanawiając się, czego właściwie dotyczyło to cholerne
spotkanie. Wszystko odbyło się w tak gorączkowym pośpiechu, że nie dowiedział się absolutnie niczego. W
przeciwieństwie do innych, którzy szybciej mogli wydostać się z Union Station, sierżantowi nie zapewniono transportu do
budynku na Massachusetts Avenue. Jechał metrem, patrząc na grubą i zapieczętowaną kopertę, w której były jego własne
akta, historia jego dziewięcioletniej służby w armii. Odznaczenia, awanse, kartoteka ze szpitala Fitzsimmons, gdzie wyjęto
mu z pleców odłamek. Dwa lata pobytu w Wietnamie bez najmniejszego draśnięcia, a potem krótka salwa z osłaniającego
go oddziału. Odznaczenie Purple Heart odlane ze stali w Detroit, później przeniesienie do policji wojskowej, a następnie do
G2 - wojskowej służby wywiadowczej. Wszystkie te dokumenty były tutaj. Przeglądnięcie zawartości koperty mogło być
ciekawym zajęciem, ale otwarcie oznaczałoby dla żołnierza koniec wojskowej kariery.
Do jakiej organizacji na Massachusetts Avenue jechał? Znał prawie wszystkie, począwszy od CIA, a skończywszy
na formacjach “niewidzialnych". Jednak o tej nigdy nie słyszał. Raport dla pana Kelly. Kim, do diabła, był Kelly? Dosyć.
Już wkrótce miał się przecież tego dowiedzieć. Podniósł oczy, by sprawdzić, czy to stacja McPherson Square, później
spojrzał przed siebie i napotkał wzrok dziewczyny siedzącej naprzeciw niego. Szybko odwróciła głowę. Była bardzo
seksownym rudym kociakiem. Spojrzała na niego raz jeszcze, a on obdarzył ją uśmiechem, jakim reklamuje się pastę do
zębów - wargi ściągnął tak, że jego białe zęby tworzyły przyjemny kontrast z ciemnobrązową skórą. Dziewczyna zadarła
lekko nos i pogardliwie prychnęła, odwracając głowę.
Dostał kosza! Uśmiechnął się, bo tak wypadało. Czyż nie widziała, co traci? Ponad pięć stóp przystojnego, krótko
ostrzyżonego żołnierza.
Pociąg zwolnił, wjeżdżając na Metro Center. Troy pierwszy wysiadł z wagonu i kroczył na czele tłumu
zmierzającego w kierunku ruchomych schodów przy Red Linę. Wjechał w słabo oświetlony korytarz przypominający
pieczarę lub futurystyczny hangar.
Było zimno i dotkliwie odczuwał jesienny chłód, kiedy szedł wzdłuż Massachusetts, sprawdzając numery. To tutaj;
wysoki budynek z piaskowca, po drugiej stronie New Jersey. Żadnej nazwy, żadnej tablicy, nic. Wszedł na stopnie i
nacisnął wypolerowany, mosiężny przycisk, zdając sobie sprawę, że nad nim przesuwa się mały obiektyw mikrokamery.
Elektryczny zamek zabrzęczał i Troy wszedł do pomieszczenia przypominającego komorę powietrzną. Przed nim były
następne drzwi, które nie otworzyły się, dopóki drzwi zewnętrzne nie zostały dokładnie zamknięte. Tutaj też była
telewizyjna czujka. Na drugim końcu wyłożonego marmurem korytarza zauważył biurko. Wszędzie śledziły go czujne
oczy kamer. Słychać było głośny stukot obcasów, kiedy przemierzał hali. Rudowłosy recepcjonista w grubym swetrze
podniósł wzrok i uśmiechnął się.
- Czym mogę panu służyć?
- Jestem sierżant Harmon. Pan Kelly spodziewa się mojej wizyty.
- Dziękuję, sierżancie Harmon. Zechce pan usiąść. Zawiadomię pana Kelh/ego, że jest pan tutaj.
Sofa nie była zbyt wygodna. Była za głęboka i za miękka, więc usiadł tylko na krawędzi. Przed nim na niskim
stoliku leżały egzemplarze “Fortune" i “Jet". Co to miało oznaczać - czyżby troskę o jego szczególne potrzeby? Usiłował
się uśmiechnąć, kiedy podnosił “Fortune". Może chcieli mu coś przekazać, a jeśli tak, to otrzymał wiadomość dawno temu.
Elita towarzyska na przyjęciu w hotelu Theresa, potem kilka budynków, dalej slumsy i dzieci pogryzione przez szczury.
Był to dla niego inny świat. Wychował się w południowej Jamajce, w Queens, przyjemnej, spokojnej, średnio zamożnej
dzielnicy pełnej drewnianych domów i zieleni. O Harlemie wiedział tyle, co o drugiej stronie Księżyca.
- Pan Kelly czeka na pana.
Odłożył czasopismo, wziął kopertę i rozbawiony udał się za ruszającym kokieteryjnie biodrami recepcjonistą do
sąsiedniego biura.
- Proszę wejść, sierżancie Harmon. Miło mi pana poznać - powiedział Kelly, wstając zza biurka, by podać rękę
Troyowi. Sposób, w jaki wymawiał “Harmon", świadczył o pochodzeniu z Bostonu. Jego nienagannie skrojony
trzyczęściowy garnitur w delikatne prążki przywodził na myśl Back Bay i Harvard.
- Dziękuję za przyniesienie koperty.
Kelly wziął dokumenty wojskowe, dołączył je do kartoteki leżącej przed nim na biurku i starannie poprawił
wszystkie papiery, wyrównując ich brzegi. Przez cały czas nie odrywał wzroku od sierżanta. Nie musiał zaglądać do
kartoteki. Z baretek wynikało, że zbliżał się do trzydziestki i był wzorowym żołnierzem. Nie był zbyt wysoki, ale dobrze
zbudowany. Miał czarne, tajemnicze oczy, twarz bez wyrazu, szczękę jak skała. Sierżant Troy Harmon był oczywiście
żołnierzem zawodowym o wysokim poczuciu odpowiedzialności za swoje czyny.
- Ze względu na pańską specjalistyczną wiedzę G2 skierowała pana na pewien czas do nas - powiedział Kelly.
- Czy mógłby mi pan powiedzieć o tym coś więcej? Byłem strzelcem wyborowym, strzelałem z M - 16...
- Nie, to nie będzie aż tak niebezpieczne - powiedział Kelly, uśmiechnąwszy się po raz pierwszy. - Z tego, co nam
powiedziano, wynika, że wie pan dużo o złocie. Czy to prawda?
- Tak, proszę pana.
- Dobrze, właśnie ta pana wiedza będzie dla nas najcenniejsza. Jako dowództwo QCIC polegamy na własnych
siłach, jeżeli chodzi o bezpieczeństwo.
- Spojrzał na zegarek, złotego Rolexa. - Za kilka minut spotka się pan z admirałem Colonne, który szczegółowo
wszystko panu wyjaśni. Admirał jest dowódcą tego wydziału. Czy ma pan jakieś pytania?
- Nie, proszę pana. Za mało wiem, o co w tym wszystkim chodzi, bym mógł mieć jakieś pytania. Dano mi ten adres
i powiedziano, żebym doręczył panu moje dokumenty. Wspomniał pan już, że ten wydział to QCIC, ale ja nawet nie wiem,
co oznacza ten skrót.
- To również wyjaśni panu admirał. Ja sprawuję tutaj funkcję łącznika. Wszelkie raporty proszę kierować na moje
ręce. - Napisał coś szybko na kartce i wręczył ją Troyowi. - To jest mój numer telefonu, pod którym może mnie pan zastać
o każdej porze. Proszę zapisywać swoje wydatki i co tydzień dostarczać mi ich wykaz. Jeśli potrzebowałby pan jakiegoś
sprzętu czy pomocy specjalistów, proszę dać mi znać. Admirał przedstawi panu w skrócie całą operację, której kryptonim
brzmi “Subject George". - Kelly zawahał się i postukał palcami o krawędź biurka. - Admirał jest starym marynarzem, który
długi czas służył w Annapolis. Wie pan, co to oznacza?
- Nie.
- Myślę, że jednak pan wie, sierżancie. Kiedy podczas drugiej wojny światowej był w czynnej służbie, Murzynów
nazywano czarnuchami i nie pozwalano im służyć w marynarce, chyba że jako pomoc kuchenna.
3 / 69
HARRY Harrisom - REBELIA W CZASIE
- Raczej nie nazywano ich pomocą kuchenną, tylko służącymi, panie Kelly. Właśnie w ten sposób wyrażano się o
nich. Mój ojciec był wtedy w armii i walczył o demokrację na świecie. Tylko w wojsku istniał podział na tych, którzy
mogli nosić broń, i tych, którym nie ufano, więc pracowali przy okopach i transporcie. Ale to było dawno temu.
- Być może dla nas. Miejmy nadzieję, że dla admirała również. Jest stuprocentowym produktem białego
szowinizmu... Cholera, chyba za dużo mówię.
Troy uśmiechnął się.
- Doceniam pańskie spostrzeżenia. Mocno wierzę w zdrowy rozsądek, więc nie boję się admirała.
- I ma pan słuszność. On jest dobrym człowiekiem, a to jest cholernie ważna robota. - Kelly wstał i wziął teczkę. -
Chodźmy do admirała.
Hałas panujący na Massachusetts Avenue nie dochodził do sali konferencyjnej. Okna zasłaniały ciężkie kotary, a
ściany od podłogi do sufitu zastawione były regałami pełnymi książek. Admirał siedział za długim mahoniowym stołem i
starannie nakładał tytoń do swej staromodnej fajki, zrobionej z korzenia wrzośca. Był opalony i prawie łysy. Uwagę
przykuwały imponujące rzędy baretek. Wskazał Troyowi krzesło naprzeciwko, kiwnął ręką w kierunku teczki, którą Kelly
położył przed nim i zapalił fajkę. Milczał, dopóki Kelly nie wyszedł i nie zamknął za sobą drzwi.
- Został pan przydzielony do nas przez służbę wywiadowczą ze względu na pańską wiedzę specjalistyczną,
sierżancie. Chcę, aby powiedział mi pan coś o złocie.
- To jest metal, panie admirale, bardzo ciężki i ludzie gromadzą go w dużych ilościach.
- Czy to wszystko? - Admirał rzucił groźne spojrzenie zza kłębu niebieskiego dymu. - Czy wydaje się panu, że jest
pan dowcipny?
- Nie, panie admirale, ale taka jest prawda. Złoto jest ważnym materiałem przemysłowym, ale to nie dlatego
interesuje się nim większość ludzi. Kupują je, kradną i ukrywają, ponieważ stanowi dużą wartość dla innych. Na Zachodzie
traktujemy je jako towar, ale dla reszty złoto jest inwestycją bezpieczniejszą niż obligacje czy banki. Złoto nabyte legalnie
tutaj, nabiera podwójnej wartości po przeszmuglowaniu go do innego kraju, powiedzmy do Indii. Właśnie w takich
okolicznościach z nim się zetknąłem. Armia Stanów Zjednoczonych posiada oddziały stacjonujące na całym świecie.
Pokusa zarobienia dodatkowych dolarów na sprzedaży złota jest dla wielu śmiertelników zbyt silna, by się jej oprzeć.
Admirał skinął głową.
- W porządku - powiedział. - Ale to tylko jeden aspekt złota. Co z jego zastosowaniem w przemyśle, o którym pan
wspomniał? Gdzie jeszcze, oprócz zakładów jubilerskich, potrzebne jest złoto?
- W elektronice, gdyż jest kowalne, nie matowieje ani nie rdzewieje i jest dobrym przewodnikiem. Wszystkie
połączenia w komputerze są nim pokryte. Używa się go również w oknach do redukcji przepływu promieni słonecznych.
- Żadna z tych rzeczy nie ma związku z problemem, który tutaj mamy. - Admirał zamknął leżącą przed nim teczkę. -
Interesują nas powody, dla których pewien pułkownik Armii Stanów Zjednoczonych kupuje duże ilości złota. Wiem, że jest
to absolutnie legalne, ale chcę wiedzieć., dlaczego to robi.
- Czy mógłbym spytać, co rozumie pan przez “duże ilości"?
- Złoto wartości ponad stu tysięcy dolarów, według wczorajszych notowań. Czy wie pan, co oznacza skrót QCIC?
Troy bez słowa zaakceptował tę nagłą zmianę tematu.
- Nie, panie admirale, nie wiem. Pan Kelly powiedział, że pan mi to wyjaśni.
- Quis custodiet ipsos custpdes? Czy zna pan znaczenie tych słów?
- Po dwóch latach łaciny na studiach sądzę, że powinienem. W dosłownym tłumaczeniu znaczy to: kto będzie
trzymał straż nad strażnikami?
- Zgadza się. Kto będzie pilnował pilnujących? Ten mały problem jest tak stary jak łacina. Już policjanci, którzy
biorą łapówki, są godni potępienia. A co zrobić z ludźmi, którym powierza się bezpieczeństwo państwa? Właśnie dlatego
istnieje ten wydział. Musi pan zdawać sobie sprawę, że to co robimy, ma ogromne znaczenie dla bezpieczeństwa tego
kraju. Nie będzie w tym żadnej przesady, jeśli powiem, że jest to najważniejsza operacja w historii zapewnienia
bezpieczeństwa państwowego. Nie możemy więc pozwolić sobie na żadne błędy. Jak mówią, dolar nie ma tutaj wstępu.
Spoczywa na nas największa odpowiedzialność, bo to my pilnujemy agentów aparatu bezpieczeństwa. To jest właśnie
przyczyna, dla której zdecydowałem się pana tutaj ściągnąć. Ponadto są trzy rzeczy w pańskich aktach, które mi się
podobają. Po pierwsze, wie pan wszystko o złocie. Po drugie, pańskie przejście do służby bezpieczeństwa jest ściśle tajne.
Czy domyśla się pan, jaka jest trzecia przyczyna?
Troy powoli skinął głową.
- Sądzę, że tak. Chodzi z pewnością o to, że użyłem gwizdka, gdy przyłapałem mojego przełożonego na kupowaniu
narkotyków.
- Właśnie. Wielu żołnierzy odwróciłoby się wtedy w drugą stronę. Czy spodziewał się pan jakiejś specjalnej
nagrody za to, co pan zrobił?
- Nie, panie admirale, nie spodziewałem się. - Troy usiłował panować nad emocjami. - Jeśli już czegokolwiek
oczekiwałem, to na pewno nie pochwały. Jestem pewien, że armia nie lubi żołnierzy bez zastanowienia donoszących na
swoich przełożonych. Ale to był wyjątkowy wypadek. Może gdyby chował do kieszeni fundusze z klubu oficerskiego,
zastanowiłbym się dwa razy, zanim wyjąłbym gwizdek, ale to dotyczyło dowódcy grupy, która miała walczyć z
przedostawaniem się narkotyków na teren koszar. Nie zajmowaliśmy się trawką czy jakimiś wąchaczami, ale narkotykami
o najsilniejszym działaniu, zwłaszcza heroiną, której było najwięcej. Kiedy zobaczyłem, że mój dowódca mający walczyć z
handlarzami kupuje od nich towar, nie wytrzymałem. - Uśmiechnął się chłodno. - Ostatnio słyszałem, że nadal jest w
Leavenworth. Przypuszczałem, że będą chcieli wyrzucić mnie z jednostki i zupełnie nie spodziewałem się dwustopniowego
awansu i przeniesienia do G2.
- To była moja robota. Podjąłem decyzję za twoich bezpośrednich przełożonych, którzy chcieli zrobić to, czego się
spodziewałeś. Niejeden dowódca stracił wiele, nie doceniając refleksu niektórych żołnierzy. Miałem ciebie na oku od
początku twojej kariery, ponieważ ludzie tacy jak ty należą do rzadkości. - Dostrzegł wyraz twarzy Troya i uśmiechnął się.
- Nie, sierżancie, to nie są pochlebstwa, ale najuczciwsza prawda. Dla mnie największą wartość mają ludzie, którzy ponad
osobistą przyjaźń czy karierę stawiają wierność przysiędze lojalności. Potrzebni nam są tutaj tacy jak ty. Mam nadzieję, że
po skończeniu tej operacji rozważysz propozycję pozostania na stałe w tym wydziale, ale to wciąż jeszcze przyszłość.
Teraz zajmiemy się operacją pod kryptonimem “Subject George". - Zdjął z półki teczkę z papierami i otworzył ją. -
Operacja “Subject George" została wszczęta na skutek rutynowej kontroli. Inwigilacja osób zajmujących się ściśle tajnymi
4 / 69
HARRY Harrisom - REBELIA W CZASIE
sprawami bezpieczeństwa jest praktyką powszechną. Obiektem tego dochodzenia jest Wesley McCulloch, pułkownik Armii
Stanów Zjednoczonych, cieszący się dobrą opinią jako żołnierz i darzony przez rząd ogromnym zaufaniem w najbardziej
tajnych sprawach bezpieczeństwa. Kawaler, ale, jeśli wybaczysz to wyrażenie, nie trzeba go namawiać. Dba o kondycję,
jeździ na nartach i uprawia surfing. Ma mały dom w Aleksandrii, który wkrótce spłaci. Wszystko to jest dosyć nudne i nie
ma w tym nic nadzwyczajnego... Z wyjątkiem tego, że pułkownik kupuje duże ilości złota. Zaczęło się to niedawno, jakieś
sześć miesięcy temu. Miał wtedy trochę pieniędzy ulokowanych w papierach wartościowych i trochę na koncie w banku.
Papiery sprzedał, konto zlikwidował i za wszystkie pieniądze kupił złoto. Sprzedał również obligacje, które odziedziczył.
Obaj wiemy, że wszystko to jest absolutnie legalne, ale ja wciąż chcę wiedzieć, dlaczego on to robi?
- Czy mogę zobaczyć kartotekę, panie admirale? - Troy przejrzał ją, zatrzymując się dłużej na niektórych stronach i
odłożył. - Nie ma tutaj żadnej wzmianki o obowiązkach zawodowych pułkownika.
- I nie będzie. Nawet agenci FBI, którzy pisali te raporty, nie wiedzieli, czym zajmuje się pułkownik. McCulloch
jest odpowiedzialny za ochronę jednego z najważniejszych i najbardziej tajnych laboratoriów. Nic nie można zarzucić jego
pracy, jest bardzo dobry i nie to spędza mi sen z powiek. Złoto. Coś, nie wiem...
- Sądzi pan, że coś się za tym kryje?
- Właśnie. Jest w tym coś dziwnego. To jedyna niezwykła rzecz, jaką pułkownik zrobił w całym swym życiu.
Twoim zadaniem jest dowiedzieć się, dlaczego je kupuje.
- Zrobię to, panie admirale. Intryguje mnie to w równym stopniu jak pana. Nie przychodzi mi do głowy żaden
powód, dla którego człowiek o tej pozycji robi tego rodzaju inwestycje. Mam na myśli legalne powody.
- Sądzisz, że mogą być jakieś nielegalne?
- W tej chwili jeszcze nie wiem. Muszę wziąć pod uwagę wszelkie możliwości. Potrzebujemy konkretnych faktów,
zanim zdecydujemy się na jakiekolwiek działanie.
ROZDZIAŁ 3
Ulewa przypominała oberwanie chmury w krajach tropikalnych. Mimo końca października było bardzo parno, co
stanowiło jedną z przyczyn, dla których Waszyngton posępnie nazywano Mglistym Dnem. Troy Harmon usiadł za
kierownicą Pontiaka i poprawił kapelusz prawie zasłaniający mu czoło. Nie przez przypadek zarówno kapelusz, jak i
płaszcz ortalionowy były bardzo podobne do tych, jakie miał na sobie pułkownik, kiedy wychodził ze swojego domu jakieś
pół godziny temu. Pułkownik miał również takiego samego Pontiaka; identyczny kolor i rocznik jak ten, którego prowadził
Troy. Łoskot deszczu padającego na metalowy dach został nagle zagłuszony przez sygnał z odbiornika. Troy nacisnął
przycisk.
- Mówi George Baker - powiedział. Słuchawka zatrzeszczała w odpowiedzi. - George właśnie zaparkował na tym
samym parkingu i w tym samym miejscu gdzie zawsze.
- Dziękuję. Bez odbioru.
Troy przekręcił kluczyk w stacyjce i zapalił silnik. Przygotowanie wszystkiego zabrało cztery dni powolnej i bardzo
żmudnej pracy na tyle dokładnej, że jakikolwiek błąd był wykluczony. Nie wyobrażał sobie podjęcia działań w pośpiechu -
wszystko musiało być dopięte na ostami guzik. Teraz z niecierpliwością czekał na kolejny etap operacji. Dokładny dzienny
i tygodniowy rozkład zajęć pułkownika znajdował się w raportach FBI. Troy przestudiował go starannie i wykorzystał
wszystko, co było mu potrzebne. Ludzie z FBI zaopatrzyli go w legitymację członkowską klubu lekkoatletycznego, w
którym McCulloch trzy razy w tygodniu grywał w Squash. Wykorzystał ją tylko raz, gdy musiał otworzyć szafkę
pułkownika i zrobić odciski jego wszystkich kluczy, co zajęło mu niecałą minutę. Teraz, gdy powoli jechał starym
Pontiakiem zacienioną ulicą, duplikaty kluczy brzęczały mu w kieszeni. W samochodzie było parno i duszno, ale
przynajmniej nikt nie mógł zobaczyć jego twarzy przez zaparowane szyby.
Wjechawszy na drogę prowadzącą do domu pułkownika, Troy wcisnął przycisk aparatu służącego do otwierania
garażu za pomocą fal radiowych, dostrojonego na tę samą częstotliwość co urządzenie pułkownika. Brama podniosła się i
wjechał do środka. Przypadkowemu obserwatorowi nasunęłoby się automatycznie, że to pułkownik wraca do domu.
Ponieważ McCulloch nie miał w sąsiedztwie żadnych przyjaciół ani znajomych, możliwość odkrycia, że powrót ten był
niezgodny z jego rozkładem dnia, była znikoma. Troy poczekał, aż brama zamknie się i dopiero wtedy wysiadł z
samochodu. Płaszcz i kapelusz zostawił na siedzeniu; przymocował radio do paska i sięgnął po dyplomatkę. Aby nie
zapalać światła w garażu, posłużył się kieszonkową latarką.
Skrzynka z alarmem antywłamaniowym znajdowała się przy drzwiach prowadzących z garażu do domu. Technik z
QCIC zidentyfikował klucz i powiedział mu, co ma zrobić. Włożyć klucz, wykonać jeden pełny obrót zgodnie z
kierunkiem wskazówek zegara i wyjąć. Troy zbliżył się do skrzynki, na której paliła się niebieska żarówka i zrobił tak, jak
mówił technik. Żarówka zgasła. Wychodząc z, domu będzie musiał pamiętać, by te czynności powtórzyć. Za drugim razem
dopasował właściwy klucz do drzwi i kiedy już miał nacisnąć klamkę, zawaha! się. To było zbyt proste. Jeśli McCulloch
miał coś do ukrycia, z pewnością przedsięwziąłby jakieś inne środki ostrożności poza włączeniem alarmu. Troy dokładnie
obejrzał framugę drzwi. Nic nie wystawało, ale wiedział, że bardzo łatwo było zostawić jakiś mały kawałek papieru
przyklejony do drzwi, który odpadłby w przypadku ich otwarcia. Schylił się - i znalazł.
Czarna główka spalonej zapałki włożonej tuż pod dolny zawias była prawie niewidoczna. Kiedy otworzył drzwi,
zapałka spadła na próg. Bardzo dobrze. Pochylił się i w świetle latarki dostrzegł małe wyżłobienie - pozostałość po zapałce.
Włoży ją dokładnie w to samo miejsce, kiedy będzie opuszczał dom. Otworzył drzwi na oścież i wszedł.
W korytarzu było chłodno i cicho. Kuchenne drzwi po drugiej stronie były otwarte.
Troy miał mnóstwo czasu. Zamierzał gospodarować nim mądrze, poświęcając na każdą czynność tyle minut, ile
będzie trzeba - żadnego pośpiechu. Pułkownika miało nie być przez co najmniej osiem godzin. Był cały czas obserwowany
i gdyby miał wrócić wcześniej, Troy dowiedziałby się o tym natychmiast i miałby dość czasu, by opuścić dom.
Przyszedłem tu, panie pułkowniku, powiedział Troy do siebie, by dowiedzieć się, co w trawie piszczy.
Zdjął sportową marynarkę, po czym rozluźnił krawat i kołnierzyk koszuli. Deska do przygotowywania posiłków
była czysta, więc Troy rozłożył na niej chusteczkę i postawił wyjęty z dyplomatki termos z kawą. Pił małymi łykami.
Żołnierz w każdym calu, pomyślał. Pomieszczenie było tak czyste jak sala operacyjna, ale inaczej być nie mogło,
skoro pułkownik spędził prawie całe życie w wojsku. Z VMI przeszedł do armii. Miał nieskazitelnie czyste akta
personalne, duże doświadczenie w walce, był wzorowym żołnierzem. Później kancelaria szefa sztabu i błyskotliwa kariera.
5 / 69
[ Pobierz całość w formacie PDF ]