Harrison Harry - Planeta śmierci 3, książki e

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HARRY HARRISONPLANETA MIERCI IIITytuł oryginału: Deathworld 3CopyrightŠby Harry Harrison 1968Tłumaczyła Barbara GentkowskaSyrena zawyła na alarm; z namiotów zaczęli wybiegaćstrażnicy, nadziewajšc się prosto na atakujšcychwojowników. Nie było czasu, by się przygotować dowalki. Żołnierze nie mieli żadnych szans, ginęli zanimzdšżyli wydobyć broń.Wierzchowce napastników parły naprzód, tratujšc ziemiępodobnymi do słupów nogami. Pierwszy z nich runšł naogrodzenie, obalajšc je własnym ciałem. Z drutówwystrzeliła iskra, miertelnie ranišc zwierzę. Jegodługa szyja uderzyła o ziemię dosłownie u stóp dowódcystraży. Ten patrzył w niemym przerażeniu, jak jedziecdobił stwora, trafiajšc go strzałš z łuku.Planeta mierci III-2Rozdział IPorucznik Talenc opucił elektronicznš lornetkę izaczšł kręcić potencjometrem wzmacniacza, byskompensować zanikajšce wiatło. Olepiajšce białesłońce skryło się już za grubš warstwš chmur. Zbliżałsię wieczór. Przez lornetkę porucznik widział jednakwyrazisty, czarno-biały obraz falujšcej równiny. Nic,tylko trawa. Morze falujšcej na wietrze trawy.- Przepraszam sir, ale ja tam nic nie widzę - zniechęciš powiedział wartownik. - Tylko to, co zwykle.-Wystarczy, że ja go zobaczyłem. Co tam sięporuszyło. Idę sprawdzić, co. - Spojrzał na zegarek. -Jeszcze półtorej godziny, zanim zacznie sięciemniać.Mnóstwo czasu. Przekaż dyżurnemu, gdzie poszedłem.Wartownik chciał jeszcze co dodać, ale się rozmylił.Nie udziela się rad porucznikowi Talencowi.Kiedy brama w zasiekach została otwarta, Talenczarzucił na ramię miotacz laserowy, przepasał pojemnikz granatami i wyruszył. Był przekonany, że na tejrozległej równinie nie istniało nic, czego tak naprawdęmusiałby się obawiać, a chciał zbadać sprawę. Wjednakowym stopniu kierowała nim: ciekawoć, nudacodziennej, rutynowej służby i poczucie obowišzku.Ciężko stšpał po chrzęszczšcej trawie. Raz tylko sięobejrzał, by rzucić okiem na otoczony zasiekami obóz.Parę niskich budynków, kilka namiotów i wznoszšcy sięnad nimi szkielet wieży strażniczej. Wszystko to kryłosię w cieniu ogromnego niczym skała statku. Talenc nienależał do ludzi szczególnie wrażliwych, ale nawet onodczuwał znikomoć samotnego obozowiska, zagubionego wbezmiarze pustki. Wzruszył ramionami i poszedł dalej.Sto metrów od zasieków zaczynał się niewielki uskok, zaktórym wznosiła się skarpa, niewidoczna od stronyobozu. Talenc z trudem wspišł się na wzniesienie i...zamarł z przerażenia. Tuż przed sobš ujrzał gromadęjedców. Cofnšł się gwałtownie, ale było już za póno.Planeta mierci III-3Najbliższy wojownik przebił mu łydkę długš lancš izwlókł z krawędzi wału. Talenc padajšc wyszarpnšłpistolet, ale następna włócznia wytršciła mu go z rękii przebijajšc dłoń, przygwodziła jš do ziemi. Wszystkoto trwało niezwykle krótko: jednš, może dwie sekundy.Gdy usiłował sięgnšć po radio, ogarnęła go falagwałtownego bólu. Trzecia lanca przeszywajšcnadgarstek, unieruchomiła drugie ramię. Ranny otworzyłusta by krzyknšć, ale nie zdšżył. Najbliższy jedziec,pochyliwszy się lekko w siodle, wepchnšł krótki mieczmiędzy zęby porucznika. Uciszył go na zawsze. Nogakonajšcego drgnęła w agonii. Szelest poruszonej trawybył jedynym dwiękiem, który towarzyszył tej mierci.Jedcy spojrzeli na zwłoki i odjechali w milczeniu,nie okazujšc zainteresowania. Ich wierzchowce byłyrównie spokojne.-Co się stało? - spytał dowódca straży, zapinajšc pas.-Chodzi o porucznika Talenca, sir. Powiedział, że cozauważył i wyszedł z obozu. Zniknšł potem za wzgórzem iod tego czasu, czyli od dziesięciu, może piętnastuminut, już się nie pokazał. Jego radio również nieodpowiada.- Nie rozumiem, jak mogło mu się tam co przytrafić -powiedział dowódca, spoglšdajšc na ciemniejšcš równinę.-Ale trzeba to sprawdzić. Sierżancie! -Wołanywystšpił i zasalutował. - Wecie ludzi i odszukajcieporucznika Talenca.To byli fachowcy: wynajęci przez Johna Company natrzydzieci lat, przygotowani na każde kłopoty na tejnowo odkrytej planecie. Rozproszyli się po równinie wtyralierę i ostrożnie ruszyli naprzód.-Co nie tak? - zapytał metalurg, wychodzšc z szopywiertniczej. W ręku trzymał tackę z próbkš rudy.- Nie wiem - odparł dowódca akurat w chwili, gdy zukrytego żlebu i obu stron pagórka zaczęli wynurzać sięjedcy.Zaskoczenie było zupełne. Strażnicy, doskonalewyszkoleni i uzbrojeni, zostali dosłownie wyrżnięci.Padło kilka strzałów, ale jedcy, nisko pochyleni wPlaneta mierci III-4siodłach, skutecznie kryli się przed ogniem. Rozległsięwist zwalnianych cięciw i ciskanych z ogromnš siłšlanc. Jedcy przemknęli jak burza, zostawiajšc za sobšdziewięć poskręcanych trupów.-Jadš tutaj - krzyknšł metalurg i upuciwszy tacęrzucił się do ucieczki.Syrena zawyła na alarm; z namiotów zaczęli wybiegaćstrażnicy, nadziewajšc się prosto na atakujšcychwojowników. Nie było czasu, by się przygotować dowalki. Żołnierze nie mieli żadnych szans, ginęli zanimzdšżyli wydobyć broń.Wierzchowce napastników parły naprzód, tratujšc ziemiępodobnymi do słupów nogami. Pierwszy z nich runšł naogrodzenie, obalajšc je własnym ciałem. Z drutówwystrzeliła iskra, miertelnie ranišc zwierzę. Jegodługa szyja uderzyła o ziemię dosłownie u stóp dowódcystraży. Ten patrzył w niemym przerażeniu, jak jedziecdobił stwora. trafiajšc go strzałš w oko.Wojownicy przemknęli tuż przy zasiekach, przeskakujšcprzez ciało zabitej bestii. Wysyłali grad strzał zeswych krótkich, pokrytych laminatem łuków. Pomimopanujšcego półmroku mierzyli nadzwyczaj celnie.Rozkołysany krok ich wielkich wierzchowców na pewno imtego nie ułatwiał. Obrońcy padali jednak jak muchy rannilub zabici. Jedna ze strzał utkwiła w głoniku,który zatrzeszczał krótko i umilkł.Odeszli równie szybko, jak się pojawili, znikajšc zaciemniejšcym wzgórzem. W przerażajšcej ciszy, którateraz zapadła, słychać było jedynie jęki rannych.Nadchodziła noc, było coraz ciemniej.W wietle zapalonych pochodni obóz przedstawiał okropnywidok. Komandor wyprawy zaczšł wykrzykiwać rozkazyprzez megafon i dopiero to zdołało przywrócić jako takiporzšdek.Wytoczono modzierze. Nagle jeden z wartownikówkrzyknšł ostrzegawczo. Żołnierze odwrócili wielkireflektor, owietlajšc ciemnš masę jedców, ponowniegromadzšcych się na wzgórzu.- Modzierze, ognia! - krzyknšł wciekle komandor. Wykończyćich!Planeta mierci III-5Jego głos utonšł w huku pierwszej salwy. Kontynuowaliobstrzał, aż kłęby dymu i kurzu przesłoniły widok.Grzmot kanonady rozlegał się niczym burza. Niewiedzieli, że pierwsza szarża stanowiła jedynie manewrtaktyczny, podczas gdy główne uderzenie nastšpiło zprzeciwnej strony. Dopiero gdy napastnicy znaleli siępomiędzy nimi, zrozumieli, co się stało.-Zamknšć włazy - krzyknšł ze sterowni pilot dyżurny,walšc w przełšczniki zamykajšce luzę. Z tej, na raziebezpiecznej wysokoci, widział fale napastnikówzalewajšce obóz, a wiedział, jak lamazarnie przesuwajšsię przekładnie ciężkich drzwi zewnętrznych. Odruchowoprzytrzymywał wcinięte już przyciski.Wierzchowce atakujšcych, mimo że olepione falšwiatła, przetoczyły się przez elektryczne ogrodzenie.Pierwsze z nich ginęły porażone pršdem, ale następne,wspinajšc się na ich ciała, bezpiecznie pokonałyprzeszkodę.Ginęli i jedcy, ale jak się okazało, nie miało towiększego znaczenia, bo podobnie jak ich zwierzęta,zastępowani byli kolejnymi szeregami wojowników.Opanowali obozowisko i roznieli je w pył.- Tu drugi oficer Weiks - powiedział pilot, włšczajšcna statku wszystkie głoniki. -Czy jest na pokładziekto starszy ode mnie stopniem?Wsłuchiwał się w narastajšcš ciszę, a kiedy się znówodezwał, głos miał zduszony i niewyrany.-Zgłaszać się po kolei. Oficerowie i załoga. Sparks,notujcie.Zwolna, niepewnie, jeden po drugim zaczęli się odzywać.W tym czasie Weiks uruchomił zewnętrzne skanery. Nadole ujrzał piekło.-Siedemnastu, to wszyscy? -z niedowierzaniemwykrztusił radiooperator, zasłaniajšc dłoniš mikrofon.Podał listę drugiemu oficerowi, który spojrzał na nišponuro, po czym wolno sięgnšł po mikrofon.- Tu mostek - powiedział. - Przejmuję dowodzenie.Przygotować silniki.-Nie spróbujemy im pomóc? -jaki głos przerwał ciszę.Nie możemy ich przecież tak zostawić!Planeta mierci III-6-Nie mamy już komu -odrzekł wolno Weiks. -Sprawdziłem na wszystkich monitorach. Poza tymibestiami, niczego więcej nie widać. Nawet jeli ktoocalał, nie sšdzę bymy mogli mu pomóc. Opuszczeniestatku to teraz samobójstwo. Poza tym mamy minimumzałogi. Nikogo nie może już zabraknšć.Kadłub drgnšł, jakby chciał potwierdzić jego słowa.- Jeden ekran nie działa - zameldował radiooperator. O,teraz drugi. Czym w nie rzucajš. Przywišzujš linydo dwigarów. Czy... czy mogš nas przewrócić?-W cišgu 65 sekund powinny odpalićsilniki - rzuciłWeiks.-Ależ one spalš nam odrzutowce, wszystko i wszystkichtam na dole - jęknšł Sparks.- Nasi już tego nie poczujš - stwierdził gorzko pilot atamci... Jako ich nie żałuję.Statek, plujšc ogniem, uniósł się w górę. W dolepozostały jedynie kłęby dymu i kršg zwęglonych trupów,ale gdy tylko ziemia nieco ostygła, jedcy wdarli siętam znowu. Z ciemnoci napływało ich coraz więcej iwięcej. Szeregi zdawały się nie mieć końca.Rozdział IIPlaneta mierci III-7-To głupie, dać się piłoptakowi - gderał Brucco,pomagajšc Jasonowi dinAlt zdjšć metalizowanš kamizelkę.-To głupie, żeby próbować zjeć spokojnie obiad na tejplane... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gdziejesc.keep.pl