Harrison Harry-Filmowy wehikuł czasu, E-BOOKS, LITERATURA SCI - FI, Harrison Inne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Harry Harrison – Filmowy wehikuł czasu
Harry Harrison
Filmowy wehikuł czasu
przekład : Marek Urbański
1
- Co ja tutaj robię? Jak mogłem dać się namówić na coś takiego? - jęknął L.M. Greenspan, czując, że zjedzona
niedawno kolacja atakuje mu boleśnie wrzody żołądka.
- Jest pan tu, L.M., dlatego, że jest pan błyskotliwym i przewidującym szefem. Albo, mówiąc innymi słowy, dlatego
że musi pan wykorzystać każdą szanse - bo jeśli nie zrobi pan czegoś, i to szybko, Climactic Studios przepadną z kretesem.
- Barney Hendrickson zaciągnął się łapczywie zaciśniętym miedzy pożółkłymi palcami papierosem i spojrzał nic nie
widzącym wzrokiem na górzysty krajobraz, przesuwający się bezgłośnie za szybami Rolls - Royce'a. - Albo, ujmując to
jeszcze inaczej, poświęca pan teraz godzinę swego czasu, by być świadkiem pewnego eksperymentu. Eksperymentu, który
być może oznacza ratunek dla Climactic - dodał.
L.M. skupił całą uwagę na subtelnym problemie przypalenia szmuglowanej "havany". Obciął jeden z końców cygara
złotą, kieszonkową gilotynką i ostrożnie oblizał okaleczony wierzchołek. Następnie wymachiwał jakiś czas zapałką,
czekając aż ulotnią się wszelkie chemiczne substancje, którymi była nasycona, by w końcu zaciągnąć się delikatnie dymem
wytwornego, zielonkawobrunatnego zwitka tytoniowych liści.
Samochód zjechał na pobocze i stanął bezszelestnie jak dobrze naoliwiona prasa hydrauliczna. Szofer wyskoczył
błyskawicznie, gotów otworzyć tylne drzwi. L.M. nie drgnął nawet, rozglądał się tylko podejrzliwie naokoło.
- Śmietnik! Ciekaw jestem cóż takiego, co mogłoby uratować wytwórnie, znajduje się na tym wysypisku śmieci?
Barney bezskutecznie usiłował pobudzić do życia nieruchome i bezwładne cielsko szefa.
- Proszę bez uprzedzeń, panie L.M. Zresztą niech pan pomyśli, czy ktokolwiek mógł przewidzieć, że ubogi wyrostek
ze slumsów East Side stanie się pewnego dnia głową największej kompanii filmowej Świata?
- Bierzemy się za impertynencje, co?
- Nie odbiegajmy od tematu, proszę - zażądał Barney. - Na początek zajrzyjmy do środka i przekonajmy się, co ma
nam do zaofiarowania profesor Hewett. Uprzedzenia zostawmy na potem.
Z najwyższą niechęcią L.M. dał się wyprowadzić na wyłożoną zmurszałymi płytami ściężkę, która wiodła do drzwi
zapadniętego w ziemie, ale ozdobionego sztukateriami domu. Barney, mocno trzymając go za ramie, nacisnął guzik
dzwonka. Musiał jednak zadzwonić jeszcze dwa razy, nim drzwi otworzyły się z łoskotem i wychynął z nich niski
mężczyzna z ogromną, łysą głową ozdobioną okularami w grubej rogowej oprawie:
- Profesorze Hewett - zaczął Barney, lekko popychając L.M. do środka. - Oto człowiek, o którym panu
wspominałem. Prezes Climactic Studios, pan L.M. Greenspan we własnej osobie.
- Ach tak, oczywiście, proszę wejść - profesor łypnął wodnistymi oczyma spoza owalnej oprawy okularów i usunął
się nieco, aby umożliwić im wejście.
Gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za jego plecami, L.M. westchnął żałośnie i zupełnie zrezygnowany dał się
sprowadzić skrzypiącymi schodami na dół, do piwnicy. Stanął jak wryty, gdy ujrzał półki pełne najrozmaitszego sprzętu
elektrotechnicznego, girlandy poplątanych kabli i jakieś pobrzękujące urządzenia.
- Co to takiego? Przypomina mi zużyte dekoracje do filmu o Frankensteinie.
- Pozwólmy profesorowi to wyjaśnić - Barney ciągle jeszcze popychał go do przodu.
- Oto dzieło mojego życia - obwieścił Hewett i nie wiadomo dlaczego machnął ręką w stronę toalety.
- Cóż u diabła ma być tym dziełem życia?
- On miał na myśli te maszynerie, ten aparat... po prostu pokazuje nieco niedokładnie - szepnął Barney.
Profesor Hewett zdawał się ich nie słyszeć. Zajęty był regulowaniem czegoś na tablicy kontrolnej. Piskliwy jęk
aparatury wznosił się na coraz wyższe tony, a z topornej bryły maszyny sypnęło iskrami.
- Tutaj - stwierdził, wskazując teatralnie (i tym razem z nieporównanie większą precyzją) na metalową płytę,
osadzoną na masywnych izolatorach - znajduje się serce Vremiatronu, miejsce, w którym odbywa się p r z e m i e s z c z e
n i e . Nie mam zamiaru urządzać panom wykładu z matematyki ani tłumaczyć całej złożoności konstrukcji tej oto maszyny
- przypuszczam, że byłoby to dla panów mało zrozumiałe. Sądzę, że najwłaściwszy będzie pokaz praktyczny. - Profesor
schylił się i, pomacawszy chwile pod stołem, wyciągnął zakurzoną butelkę po piwie, po czym ustawił ją na metalowej
płycie.
- Co to jest ten Vremiatron? - zapytał podejrzliwie L.M.
- To właśnie to! To, co właśnie pokazuje. Umieściłem nieskomplikowany obiekt w obrębie pola, które zaraz
uaktywnię. Proszę uważać.
Hewett przekręcił wyłącznik i elektryczność wytrysnęła łukiem z umieszczonych w rogu transformatorów - wycie
mechanizmu przeszło w przeraźliwy pisk, krawędzie przewodów rozjarzyły się oślepiająco, a powietrze wypełnił zapach
ozonu.
Butelka po piwie rozmyła się na moment i ryk aparatury ucichł.
- Widzieliście panowie p r z e m i e s z c z e n i e ? Niebywałe, nieprawdaż?
Profesor promieniejąc samozadowoleniem wyciągnął spod rysika papierową taśmę, upstrzoną atramentowymi
wykresami.
- Wszystko zawarte jest tu, w zapisie. Ta oto butelka przeniosła się w przeszłość na okres siedmiu mikrosekund, by
następnie powrócić do teraźniejszości. Wbrew temu, co głoszą moi wrogowie, urządzenie to jest sukcesem. Mój
Vremiatron - nazwa pochodzi od słowa "vreme", po serbochorwacku "czas", na cześć mojej babki po kądzieli, która
pochodziła z miasta Małe Łożne - jest pierwszym działającym wehikułem czasu.
L.M. westchnął i zawrócił ku schodom.
- Szaleniec - mruknął.
1 / 59
Harry Harrison – Filmowy wehikuł czasu
- Proszę go wysłuchać - błagał Barney - ten profesor ma naprawdę niezłe pomysły, a jeśli rozważa możliwość
współpracy nawet z nami, to tylko dlatego, że wszystkie istniejące fundacje odrzuciły prośby o finansowanie jego badań.
Jedyne czego potrzebuje, by puścić te maszynę w ruch, to trochę gotówki.
- Takich nie sieją, sami rosną. Idziemy.
- Niech go pan wysłucha. Niech mu pan pozwoli pokazać jak przesyła te butelkę w przyszłość. Robi to zbyt wielkie
wrażenie, by przejść nad tym do porządku dziennego.
- Muszę to panom wyjaśnić dokładnie - wtrącił profesor Hewett - przy każdym ruchu w przyszłość mamy do
czynienia z barierą czasu. Przemieszczenie w przyszłość wymaga nieskończenie więcej energii niż przemieszczenie w
przeszłość. Oczywiście, efekt jest również dostrzegalny, pod warunkiem, że będziecie panowie uważnie obserwować te
butelkę.
Raz jeszcze cud elektroniki starł się z barierą czasu, a powietrze zatrzęsło się od wyładowań. Butelka po piwie
drgnęła równie niedostrzegalnie jak przedtem.
- To trwa już zbyt długo - L.M. ruszył w kierunku schodów - a propos, Barney, jesteś pan zwolniony.
- Nie może pan wyjść w tym momencie! Nie dał pan Hewettowi najmniejszej szansy, by mógł dowieść swoich racji,
albo mnie zlecić, bym je panu wyjaśnił.
Barney był wściekły, wściekły na siebie, wściekły na dogorywającą firmę, która go zatrudniała, na ludzką głupotę i
próżność i na to, że stan jego konta w banku dawno już spadł poniżej zera. Rzucił się w stronę L.M. i wyrwał z jego ust
wciąż tlącą się "havane".
- Urządzimy tu prawdziwy pokaz. Coś, co wreszcie pan doceni!
- Płace za te cygara po dwa zielone od sztuki! Oddaj je pan...
- Za chwilę dostanie je pan z powrotem, a na razie proszę patrzeć - Barney strącił butelkę po piwie na podłogę i na
jej miejscu położył cygaro.
- Które z tych urządzeń służy do sterowania mocą mechanizmu? - zapytał Hewetta.
- Natężenie wejściowe regulowane jest tym opornikiem, ale czemu pan pyta? Nie można przekroczyć maksymalnej
granicy przemieszczenia w czasie bez zniszczenia całego mechanizmu... Stój!
- Nowe wyposażenie może pan sobie kupić w każdej chwili, ale jeśli nie uda się przekonać L.M., zostanie pan na
lodzie - i dobrze pan o tym wie. Jedziemy na całego!
Jedną ręką Barney odepchnął wierzgającego profesora, drugą zaś w tym samym momencie przekręcił regulator
mocy na maksimum, odrywając przy okazji pokrętło opornika. Tym razem efekt okazał się daleko bardziej zauważalny. Jęk
aparatury przerodził się w upiorne zawodzenie, od którego pękały bębenki w uszach, przewody rozjarzyły się jak wszystkie
ognie piekielne, na metalowych elementach maszyny rozigrały się bezustanne wyładowania elektryczne, a włosy
wszystkich obecnych stanęły dęba i sypnęły iskrami.
- Wsadzono mnie na krzesło elektryczne! - wrzasnął L.M. w momencie, gdy wraz z ostatnim spazmem energii
wszystkie kable zapłonęły oślepiająco, eksplodowały - i nastała ciemność.
- Tam! Patrzcie tam! - ryknął Barney, pstrykając swoim Ronsonem, by rozproszyć mrok. Metalowa płyta była pusta.
- Jesteś mi winien dwa dolce.
- Patrzcie, zniknęło!!! Na co najmniej dwie sekundy, trzy... cztery... pięć... sześć.
Nagle cygaro, wciąż jeszcze dymiące, ukazało się ponownie na płycie. L.M. chwycił je i zaciągnął się głęboko.
- W porządku, niech to sobie będzie wehikuł czasu. Ale w jaki sposób może on pomóc przy produkcji filmów, albo
przy wyciąganiu Climactic z bryndzy?
- Niech mi pan pozwoli wreszcie wyjaśnić...
2
Sześciu obecnych w gabinecie mężczyzn rozsiadło się półkolem naprzeciw biurka L.M.
- Zamknąć drzwi na klucz i przeciąć kable telefoniczne - zarządził Greenspan.
- Jest trzecia nad ranem - zaprotestował Barney. - Podsłuch można wykluczyć.
- Jeśli banki zwąchają, co się tutaj dzieje, jestem zrujnowany do końca życia, albo i na dłużej. Odciąć kable.
- Pozwoli pan, że się tym zajmę - Amory Blestead, szef departamentu technicznego Climactic Studios wstał i
wydobył z kieszeni na piersi kombinezonu izolowany śrubokręt.
Tajemnica wreszcie się wyjaśniła. Od roku moi chłopcy naprawiają te cholerne kable mniej więcej dwa razy na
tydzień, pomyślał.
Pracował szybko, sprawnie wyciągając końcówki przewodów z gniazdek i rozłączając kolejno siedem telefonów,
interkom, monitor telewizji wewnętrznej i linie specjalną. L.M. Greenspan obserwował go uważnie i nie odezwał się ani
słowem, dopóki nie stwierdził osobiście, że wszystkie dziesięć kabli zwisa luzem.
- Meldować - rzucił, dźgnąwszy palcem w stronę Barneya Hendricksona.
- Wreszcie możemy zaczynać, L.M. Wszystko gotowe do rozruchu. Podstawowe urządzenia Vremiatronu zostały
zbudowane w oparciu o dekoracje do "Zaślubin potwora z córką Thinga", co umożliwiło nam pokrycie wszelkich kosztów
z budżetu tego filmu. Dodam, że w istocie nawet na tym zarobiliśmy maszyna profesora kosztuje bez porównania mniej niż
wynosiły nasze normalne wydał...
- Bez dygresji!
- W porządku. Ostatnie sceny studyjne do tego filmu o potworze nakręcono dziś po południu, to jest, chciałem
powiedzieć, wczoraj po południu, dzięki czemu zdołaliśmy załatwić paru monterów, którzy w nadgodzinach wypucowali
całą maszynerie. Jak tylko sobie poszli, reszta z nas zamontowała ją na platformie wojskowej ciężarówki z filmu
"Brookliński kapuś nr 1",profesor zaś podłączył i posprawdzał wszystko, co się dało. W efekcie całość jest zapięta na
ostatni guzik.
- Nie podoba mi się ta ciężarówka. To się może wydać.
- Niemożliwe, panie L.M., podjęliśmy wszelkie środki ostrożności. Ciężarówka pochodzi z demobilu i była
przeznaczona do sprzedaży w zupełnie innym miejscu. Kupiliśmy ją absolutnie legalnie, naszymi zwykłymi kanałami, a
Tex dotransportował ją tutaj. Powtarzam panu, jesteśmy zupełnie czyści.
2 / 59
Harry Harrison – Filmowy wehikuł czasu
- Tex? Tex! A któż to taki? Kim w ogóle są ci ludzie? - L.M. uniósł się, tocząc podejrzliwym wzrokiem po
siedzących przed nim osobach. - Wydaje mi się, że prosiłem cię o maksymalną dyskręcje, o utrzymanie całej sprawy w
tajemnicy, aż przekonamy się jak to działa! Jeżeli banki zwęszą...
- Operacja zakrojona jest na możliwie jak najmniejszą skale. Ekipa składa się ze mnie, profesora, którego pan zna,
oraz Blesteade'a, pańskiego szefa technicznego, z którym współpracuje pan od lat trzydziestu...
- Wiem, wiem... Ale ci trzej tutaj, co to za jedni? - L.M. wskazał palcem na dwóch milczących, czarnowłosych
osobników odzianych w "levisy" i skórzane kurtki, oraz wysokiego, nerwowego mężczyznę o jaskraworudej czuprynie.
- Tych dwóch z przodu to Tex Antonelli i Dallas Levy, kaskaderzy.
- Kaskaderzy? Jakie znów cuda masz tu zamiar przepchnąć, ściągając tych dwóch lewych kowbojów?
- Czy nie zechciałby pan odprężyć się na chwile, panie L.M.? Realizacja tego projektu wymaga pomocy zaufanych
ludzi, ludzi, którzy potrafią trzymać język za zębami, a w wypadku jakiegoś niebezpieczeństwa znają się dobrze na swojej
robocie. Dallas służył w piechocie liniowej, a zanim pojawił się u nas, żył z rodeo. Tex - trzynaście lat w marines, potem
pracował jako instruktor walki wręcz.
- A ten trzeci facet?
- To doktor Jens Lynn z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, filolog. Wysoki mężczyzna powstał
gwałtownie i skłonił się szybko w stronę biurka.
- Specjalizuje się w językach germańskich, czy w czymś takim. Będzie naszym tłumaczem.
- Czy wszyscy panowie tutaj, jako członkowie zespołu zdajecie sobie sprawę z wagi tego przedsięwzięcia? - spytał
L.M.
- Płacą mi za to - rzekł Tex - że umiem trzymać gębę na kłódkę.
Dallas skinął głową na znak milczącej zgody.
- To unikalna okazja - dorzucił gwałtownie Lynn, z nieznacznym duńskim akcentem. - Wziąłem roczny urlop
naukowy i jestem zdecydowany towarzyszyć panom nawet za nędzne pieniądze, jako konsultant historyczny... Wiemy
przecięż tak mało o potocznym języku staronorweskim.
- W porządku, w porządku - chwilowo zupełnie uspokojony L.M. machnął ręką. - A teraz - jak wygląda nasz plan.
Proszę o szczegóły.
- Mamy zamiar wybrać się w podróż próbną - odparł Barney - by sprawdzić, czy wszystkie urządzenia profesora
naprawdę działają.
- Zapewniam pana... - usiłował wtrącić profesor.
- Jeśli tak - montujemy ekipę, piszemy scenariusz i kręcimy film na miejscu. I to na jakim miejscu! Cała historia
otwarta dla szerokiego ekranu. Jesteśmy w stanie sfilmować wszystko, utrwalić...
- I uratować wytwórnie od bankructwa - przerwał mu L.M. - Żadnych godzin nadliczbowych, żadnych kłopotów z
dekoracjami, żadnych problemów ze związkami zawodowymi.
- No, no! Uważaj pan - Dallas warknął, spoglądając spode łba.
- Rzecz jasna, nie miałem na myśli pańskiego związku - dorzucił pospiesznie L.M. - Cała ekipa zostaje zatrudniona
od zaraz. Płaca według umów zbiorowych, ba, nawet wyższa, plus wszelkiego rodzaju premie. Ruszaj, Barney, póki
jeszcze nie wygasł mój entuzjazm i nie wracaj tu bez dobrych nowin.
Kroki idących odbijały się głośnym echem w wąskim, betonowym przesmyku miedzy dwoma gigantycznymi
studiami dźwiękowymi. Cisza i samotność wymarłej wytwórni sprzyjały zwątpieniu i niewesołym myślom na temat
ogromnej skali całego przedsięwzięcia. Idąc, bezwiednie zbili się w ciasną gromadkę. Wartownik na zewnątrz gmachu
zasalutował,
- Bezpiecznie jak u mamusi, sir. Absolutnie żadnych kłopotów. - Jego głos przełamał nienaturalną cisze.
- Świetnie - odparł Barney - prawdopodobnie zostaniemy tu do rana. Wie pan, robota specjalna, proszę uważać, by
nikt nie kręcił się w okolicy.
- Mówiłem o tym kapitanowi. Wydał już chłopcom odpowiednie polecenia.
Barney zamknął za sobą drzwi na klucz. Spod podtrzymujących sufit krokwi rozbłysły światła. Magazyn był prawie
pusty, z wyjątkiem kilku podpierających ścianę, zakurzonych dekoracji i oliwkowo szarej ciężarówki z płócienną plandeką
i białą wojskową gwiazdą, wymalowaną na drzwiach.
- Baterie i akumulatory w porządku - oznajmił profesor Hewett, gramoląc się na platforma ciężarówki. Postukał
lekko w rząd tarcz kontrolnych, potem odczepił ciężkie kable, biegnące do umocowanej w ścianie skrzynki rozdzielczej i
ułożył je starannie.
- Proszę wchodzić, panowie. Eksperyment możemy zacząć w dowolnym momencie.
- Czy nie mógłby pan używać innego słowa niż "eksperyment" - zapytał uczonego Amory Blestead i pożałował
nagle, że zgodził się brać udział w tym wszystkim.
- Włażę do szoferki - stwierdził Tex Antonelli - czuje, że tam będzie mi najlepiej. Zjechałem czymś takim całe
Wyspy Mariańskie.
Pozostali, jeden po drugim, podążyli w ślad za profesorem pod plandekę. Dallas zamknął wejście. Ponieważ
większość miejsca w środku zajmowała obudowa mechanizmów elektronicznych i duży generator spalinowy, zmuszeni
byli usiąść na skrzyniach ze sprzętem i częściami zamiennymi.
- Jestem gotów - oznajmił profesor. - Może na początek rzucimy okiem na rok 1500?
- Nie - Barney był wcieleniem powagi - niech pan wyskaluje przyrządy na rok 1000, tak jak to wcześniej ustaliliśmy.
Proszę nacisnąć starter.
- Ale wydatek energii byłby znacznie mniejszy, a ryzyko nawet...
- Niech pan przestanie trząść portkami, profesorze. Musimy cofnąć się w czasie tak daleko, jak tylko jest to
możliwe. Tak daleko, by nikt nie mógł się domyślić, czym w istocie jest nasza machina i tym samym narobić nam
kłopotów. Poza tym podjęto decyzję kręcenia filmu o Wikingach, a nie "Dzwonnika z Notre Dame".
- To byłoby w wieku XVI - odezwał się Jens Lynn. - Co prawda datowałbym tę historię w średniowiecznym Paryżu
nieco wcześniej, około...
- Gieronimo! - warknął Dallas - Jeśli mamy ruszać, to skończmy wreszcie mleć ozorami i ruszajmy. W wojsku
pętanie się bez celu i marnowanie czasu przed decydującym starciem, to pewna śmierć.
3 / 59
Harry Harrison – Filmowy wehikuł czasu
- Tak, to prawda, panie Levy - rzekł profesor manipulując pokrętłami na tarczy kontrolnej. - Rok Pański 1000...
Ruszamy! - Zaklął i ponownie jął grzebać w desce rozdzielczej. - Większość tych tarcz i guzików to atrapy, dlatego ciągle
się mylę - wyjaśnił.
- Zbudowaliśmy te maszynerię dla potrzeb filmów grozy. Tego typu urządzenia muszą wyglądać realistycznie -
odparł dziwnie szybko Barney. Na jego twarzy pojawiły się strużki potu. - I to uczyniło ją zupełnie nierealną, ot co! -
profesor Hewett pomrukiwał gniewnie, czyniąc ostatnie poprawki i w końcu przekręcił wielki, wielobiegunowy
przełącznik.
Silnik generatora zawył pod wpływem gwałtownego wzrostu poboru mocy. Trzeszczące wyładowania elektryczne
wypełniły przestrzeń nad aparaturą; na odsłoniętych powierzchniach zamigotały drobiny zimnego ognia. Wszyscy poczuli,
że włosy stają im dęba.
- Coś się zepsuło - wydusił z siebie Jens Lynn.
- W żadnym wypadku - odrzekł spokojnie profesor Hewett, robiąc nieznaczne poprawki w mechanizmie. - Po prostu
efekt uboczny, wyładowania statyczne bez najmniejszego znaczenia. W tej chwili tworzy się pole. Sądzę, że niedługo
wszyscy to poczują.
I rzeczywiście.
- Czuje się, jakby ktoś wpieprzył mi w pępek duży klucz francuski i nawijał na niego moje bebechy podzielił się
swymi doznaniami Dallas.
- Jakkolwiek nie wyraziłbym Tego tymi słowami, całkowicie zgadzam się z opisem symptomów przytaknął Lynn.
- Przełączam na automatyczną - profesor uniósł się znad pulpitu sterowniczego i wcisnął jakiś guzik. - W ciągu
mikrosekundy największego poboru mocy korektury selenowe będą działać samoczynnie. Możemy to zaobserwować na tej
tarczy. Kiedy wskazówka dojdzie do zera...
- Dwanaście - stwierdził Barney wlepiając oczy w przyrząd.
- Dziesięć - odczytywał profesor. - Teraz tworzy się ładunek.
- Osiem... siedem... sześć...
- Dostaniemy za to dodatek wojenny? - spytał Dallas, lecz nikt się nie uśmiechnął.
- Pięć.. cztery.. trzy...
Napięcie stawało się niemal fizycznie odczuwalne. Nikt nie był w stanie nawet drgnąć. Wszyscy śledzili powolny
ruch czerwonej wskazówki.
Profesor odliczał:
- Dwa... jeden...
Nie usłyszeli słowa "zero". W tym punkcie continuum czasowego nie istniał nawet dźwięk. Mieli uczucie, że coś się
stało, coś zupełnie niemożliwego do zdefiniowania i tak odległego od normalnych doznań, że za chwile nie będą już
pamiętać ani co to było, ani jakie naprawdę wywarło na nich wrażenie. W tym samym momencie zniknęły światła
magazynu, wnętrze rozjaśniał jedynie mdło fosforyzujący blask urządzeń kontrolnych. Poza otwartym wejściem do
ciężarówki, tam gdzie jeszcze przed chwilą widniała zalana światłem hala magazynu, znajdowała się bezkształtna,
matowoszara nicość. Wpatrywanie się w nią powodowało ból oczu.
- Eureka! - wrzasnął profesor.
- Ktoś ma ochotę na drinka? - spytał Dallas, wyciągając kwarce żytniówki zza skrzynki, na której siedział, po czym
przyjął swe własne zaproszęnie, obniżając znacznie poziom cieczy we flaszce. Butelka krążyła z rąk do rąk - nawet Tex
wychylił się z wnętrza szoferki i pociągnął solidnie - i wszyscy zaczerpnęli z niej nieco brakującej im odwagi. Tylko
profesor nie pił - zbyt zajęty przy instrumentach mamrotał coś uszczęśliwiony do siebie.
- Tak, bez wątpienia, bez wątpienia przemieszczenie w przeszłość... w przewidywanym zakresie... tak, teraz
przesuniecie w przestrzeni... dobrze... nie, nie wolno nam skończyć w przestrzeni międzyplanetarnej albo na środku
Pacyfiku... do licha, nie. - Profesor rzucił okiem na przesłonięty ekran i dokonał kolejnych, drobnych regulacji. -
Proponuje, panowie, chwycić się mocno czegoś solidnego. Wyliczyłem potencjalną wysokość powierzchni gruntu najlepiej
jak tylko można, ale obawiałem się przesadzić. Nie chciałem wbić ciężarówki w ziemie, tak że możliwy jest upadek z
wysokości rzędu kilkunastu cali... Gotowi? - profesor przekręcił główny wyłącznik.
Tylne koła ciężarówki dotknęły ziemi pierwsze, w chwile potem uderzyły o grunt przednie. Silny wstrząs rozrzucił
ich na wszystkie strony. Jaskrawe światło słoneczne wlało się do środka przez otwarty tył wozu, oślepiając wszystkich.
Świeża bryza niosła odgłosy dalekiego przypływu.
- A niech to jasna cholera i jeszcze raz jasna cholera - mruknął Amory Blestead.
Szarość na zewnątrz zniknęła zupełnie - jej miejsce zajął kamienisty brzeg, o który rozbijały się fale oceanu.
Krawędzie płóciennej plandeki ograniczały widoczność, upodabniając obraz do gigantycznego ekranu kinowego. Nisko
nad wodą przelatywały skrzeczące mewy, a dwie zaniepokojone foki parsknęły i rzuciły się do wody.
- Nie przypominam sobie takiej okolicy w Kalifornii - powiedział Barney.
- To nie Kalifornia, jesteśmy w Starym Świecie - odparł z dumą profesor Hewett - a dokładniej - na Orkneyach.
Istniały tu liczne osady normańskie. Jesteśmy w XI stuleciu, w roku 1003. Bez wątpienia dziwi pana fakt, że Vremiatron
jest w stanie dokonywać przemieszczeń nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni, jest to jednak pochodną...
- Odkąd Hoover wygrał wybory, nic już nie jest w stanie mnie zdziwić - przerwał mu Barney: Poczuł, że teraz, kiedy
już przybyli dokądś i do kiedyś, odzyskuje stopniowo zdolność kontroli zarówno nad sobą, jak i nad biegiem wypadków.
- No to zaczynamy! Dallas, zroluj z przodu plandekę. Musimy widzieć, dokąd jedziemy.
Po usunięciu przedniej części brezentowej pokrywy ujrzeli kamienistą plaże, a raczej wąską mieliznę miedzy wodą,
a rozciągającym się półkoliście wysokim, klifowym brzegiem. Jakieś pół mili od nich w morze wrzynał się przylądek,
zasłaniając zupełnie dalszy widok.
- Ruszamy wzdłuż brzegu - zawołał Barney z tyłu ciężarówki. - Spróbujmy zobaczyć, co słychać tam dalej.
- Słusznie - odrzekł Tex wciskając starter. Silnik jęknął i zaskoczył. Tex wrzucił bieg i samochód potoczył się z
wolna po kamienistym gruncie.
- Będzie pan tego potrzebował? - zapytał Dallas i wyciągnął przytroczoną do pasa z nabojami kaburę z rewolwerem.
Barney spojrzał na nią z niesmakiem.
Proszę to zachować dla siebie. Najprawdopodobniej zastrzeliłbym się, gdybym próbował bawić się takimi
przedmiotami. Daj to Texowi, a sam trzymaj w pogotowiu także i karabin.
4 / 59
Harry Harrison – Filmowy wehikuł czasu
- Czy nie powinniśmy wszyscy być uzbrojeni, choćby na wszelki wypadek, dla obrony własnej? spytał Amory
Blestead. - Potrafię obchodzić się z bronią.
- Ale nie zawodowo - odparł Barney. - Twoim zadaniem jest pomagać profesorowi. Vremiatron jest najważniejszy.
Tex i Dallas zatroszczą się o uzbrojenie - wtedy możemy mieć pewność, że obędzie się bez wypadków.
- Stać, u diabła! Spójrzcie, to zbyt piękne, bym mógł to widzieć na własne oczy - wykrzyknął Jens Lynn, wskazując
ręką przed siebie. Ciężarówka przetoczyła się wokół przylądka i przed nimi otworzyła się mała zatoczka. Tuż przy plaży
stała nędznie wyglądająca chata, zbudowana z kamieni i niezdarnie pociętych brył torfu, pokryta strzechą z wodorostów.
Ze służącego za komin otworu spiralą wydobywał się dym, lecz w okolicy nie dostrzegli żywego ducha.
- Gdzie oni się podzieli? - spytał Barney.
- To zupełnie zrozumiałe. Widok ciężarówki, warkot silnika wystraszyły ich i zapewne uciekli do tej chaty.
- Wyłącz motor, Tex. Może powinniśmy wziąć ze sobą trochę paciorków albo czegoś w tym rodzaju...
- Obawiam się, że to nie jest ten gatunek tubylców, jaki pan ma na myśli...
Jakby na potwierdzenie tych słów okrągłe drzwi domostwa otworzyły się z trzaskiem. Wyskoczył z nich jakiś
człowiek, rycząc przeraźliwie i wymachując nad głową toporem o szerokim ostrzu. Podskoczył, uderzył toporem o wielką
tarczę, którą dźwigał na lewym ramieniu i rzucił się pędem po zboczu wzgórza w ich kierunku. Sunął niezwykłej długości
susami i w miarę jak się zbliżał, dostrzegli nowe szczegóły - czarny, rogaty hełm na głowie, rozwianą jasną brodę, sumiaste
wąsy. Nagle, wciąż rycząc niezrozumiale, mężczyzna zaczął kąsać krawędź tarczy, z ust pociekła mu piana.
- Proszę zauważyć, panowie, że jest on najwyraźniej zaniepokojony. Jednak Wiking nie może okazać strachu w
obecności niewolników i służby. A oni bez wątpienia obserwują go ukradkiem z wnętrza domu. Dlatego usiłuje
wprowadzić się w stan szału wojennego...
- Może sobie pan darować ten wykład, doktorze. Dallas, spróbujcie razem z Texem złapać tego faceta i
przyhamować go co nieco, zanim narobi tu szkód.
- Pakując w niego kulkę możemy przyhamować go zupełnie na dobre.
- Nie. W żadnym wypadku. Firma nie będzie tolerować morderstwa, nawet popełnionego w obronie własnej.
- W porządku, skoro tak pan uważa, ale to zadanie podpada pod paragraf "ryzyko osobiste", za co, zgodnie z umową,
przewidziany jest dodatek specjalny.
- Wiem, wiem, ale idźcie już, zanim... - przerwał mu głuchy łoskot, a potem brzęk, po którym nastąpił jeszcze
głośniejszy, zwycięski okrzyk.
- Rozumiem go, rozumiem co on mówi - wrzeszczał uszczęśliwiony Jens Lynn - przechwala się, że wyłupił
potworowi oko.
- Ta wielka pokraka poszatkowała nasz reflektor - krzyknął Dallas. - Tex, zajmij go czymś. Ja pójdę za tobą. Staraj
się go stąd odciągnąć.
Tex Antonelli wyśliznął się niepostrzeżenie z szoferki i pognał w kierunku plaży, jak najdalej od ciężarówki.
Właściciel topora dostrzegł go i natychmiast rzucił się za nim. Kiedy dystans między nimi zmalał do jakichś pięćdziesięciu
jardów, Tex zatrzymał się i podniósł dwa, dobrze obtoczone przez morze kamienie wielkości pięści. Chwycił jeden z nich
w dłoń jak piłeczkę baseballową i czekał spokojnie aż hałaśliwy napastnik podejdzie bliżej. Z odległości pięciu jardów
cisnął pierwszy kamień w głowę przeciwnika, a w momencie, gdy ten uniósł tarczę by odbić pocisk, rzucił drugi, tym
razem w brzuch. Oba kamienie znalazły się w powietrzu równocześnie, i chociaż pierwszy został odbity tarczą, drugi trafił
mężczyznę prosto w żołądek. Wiking siadł i wydał z siebie głośny jęk. Tex obsunął się kilka stóp dalej i podniósł następne
dwa kamienie. - Bleyoa! (Tchórz) - wysapał obalony wojownik, potrząsając toporem.
- Nie może być, a ty to nie? Chodź tu, koleś, znamy się na takich. Chłop jak dąb - jajka jak żołędzie.
- Trzeba go zapakować - stwierdził Dallas, który wychynął właśnie zza ciężarówki i wymachiwał nad głową lassem.
- Profesor trzęsie się o ten swój śmietnik i chce wracać.
- Dobra, zaraz go dostarczę.
Tex rzucił w stronę Wikinga paroma wyzwiskami, popularnymi w środowisku zbliżonym do Korpusu Piechoty
Morskiej, lecz nie udało mu się przełamać dzielącej ich bariery językowej. Uciekł się zatem do uniwersalnego języka
gestów, który opanował był za młodu. Pełnymi ekspresji ruchami rąk i palców określił go jako rogacza, kastrata, przypisał
mu nieco plugawych nawyków, kończąc Obelgą Ostateczną - uderzył lewą ręką w biceps prawej, co spowodowało
raptowny wzlot prawej pieści ku niebu. Co najmniej jeden, a być może i więcej tych gestów musiało szczycić się
genealogią sięgającą czasów poprzedzających jedenaste stulecie, bowiem Wiking ryknął wściekle i słaniając się poderwał
na równe nogi. Tex, pomimo iż przypominał karta stawiającego czoła szarżującemu gigantowi, stał spokojnie w miejscu.
Wojownik wzniósł topór, lecz ciśnięty przez Dallasa arkan wyrwał mu go z rąk. W tym momencie Tex szybkim rzutem
całego ciała zwalił go z nóg. W chwili, gdy Wiking z głuchym łomotem runął na ziemię, obydwaj siedzieli mu już na karku
- Tex obezwładniał go podwójnym nelsonem, a Dallas wiązał ciasno, gwałtownie wymachując sznurem. Kilka sekund
później Wiking był całkowicie bezradny i z rękoma i nogami związanymi razem z tyłu, za plecami, wył bezsilnie, zaś obaj
kaskaderzy wlekli go po kamieniach w strona samochodu. Tex niósł także topór, a Dallas tarczę.
- Muszę z nim pomówić - krzyknął Lynn - to wyjątkowa okazja.
- Należy natychmiast opuścić to miejsce - ponaglił profesor, manipulując delikatnie regulatorami.
- Atakują nas - zawył Amory Blestead, wskazując na poły sparaliżowanym palcem w kierunku domu. Rozjuszona
horda kudłatych mężczyzn, zbrojnych w różnego rodzaju topory, miecze i włócznie runęła ze wzgórza w ich kierunku.
- Wynosimy się stąd - zarządził Barney. - Weźcie tego prehistorycznego rębajłę na platformę i jazda! Będziemy mieli
kupa czasu na pogawędka z nim po powrocie do domu, doktorze.
Tex wskoczył do szoferki i wyszarpnął spod siedzenia rewolwer. Wystrzelał w kierunku morza cały bębenek,
zapuścił silnik, włączył ocalały reflektor i nacisnął klakson. Okrzyki atakujących przerodziły się w trwożny lament, w
popłochu zawrócili w stronę chaty ciskając po drodze broń. Ciężarówka zatoczyła łuk i ruszyła ku plaży. W chwili, gdy
dojeżdżali do ostrego zakrętu u podstawy przylądka, z drugiej jego strony ryknął klakson. W ostatniej chwili Tex zdążył
szarpnąć kierownice w prawo - opony dotknęły załamujących się fal morskich. Zza cypla wypadła oliwkowo szara
ciężarówka i poprzedzana wyciem klaksonu, przemknęła obok nich.
- Niedzielny kierowca - wrzasnął Tex przez okno i znów dodał gazu. Barney patrzył, jak druga ciężarówka mija ich,
zarzucając w koleinach, które po sobie pozostawili. Spojrzał na otwarty tył wozu i skamieniał. Ujrzał siebie samego,
krzywiącego się wstrętnie, miotanego we wszystkie strony przez podskakującą na kamieniach maszyn. Zanim druga
5 / 59
[ Pobierz całość w formacie PDF ]