Harris Robert -- Archangielsk, E Książki także, Robert Harris
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HARRIS
Robert
Archangielsk
Pamięci Dennisa Harrisa
1923 — 1996
oraz dla Matildy
PROLOG
OPOWIEŚĆ RAPAWY
Śmierć rozwiązuje wszelkie problemy -
nie ma człowieka, nie ma problemu.
J. W. Stalin, 1918
Późną nocą dawno temu — zanim jeszcze się narodziłeś,
chłopcze — pewien ochroniarz stał, paląc papierosa, na
tylnej werandzie dużego domu w Moskwie. Noc była zimna,
księżyc i gwiazdy schowały się za chmurami i palił przede
wszystkim, by się rozgrzać, chowając w swoich wielkich
chłopskich dłoniach żarzący się w lekturowej gilzie gruziński
papieros.
Ochroniarz nazywał się Papu Rapawa. Miał dwadzieścia
jeden lat i pochodził z Megrelii na północno-wschodnim
wybrzeżu Morza Czarnego. Jeśli chodzi o dom... może
lepszym słowem byłaby forteca... był to długi na pół przecz-
nicy carski pałac, położony w dzielnicy dyplomatycznej,
niedaleko rzeki. Na dole, gdzieś w chłodnym mroku otoczo-
nego murami ogrodu rósł wiśniowy sad, za nim biegła
szeroka ulica Sadowaja-Kudrinskaja, a jeszcze dalej ciągnęły
się tereny moskiewskiego zoo.
Ulica była pusta. Kiedy, tak jak w tej chwili, panowała
cisza i wiatr wiał z odpowiedniego kierunku, z oddali
dobiegało ledwo słyszalne wycie zamkniętych w klatce
wilków.
Dziewczyna przestała już krzyczeć, na szczęście, gdyż jej
krzyk działał na nerwy Rapawie. Nie mogła mieć więcej niż
piętnaście lat, była niewiele starsza od jego młodszej siostry
i kiedy ją przywiózł, spojrzała na niego... spojrzała na niego...
cóż, szczerze mówiąc, wolał o tym nie mówić nawet teraz,
po prawie pięćdziesięciu latach.
Tak czy owak, dziewczyna przymknęła się i Rapawa
zaciągał się właśnie z rozkoszą papierosem, gdy zadzwonił
telefon. To musiało być koło drugiej nad ranem. Nigdy tego
nie zapomni. Koło drugiej nad ranem drugiego marca 1953
roku. W nieruchomym mroźnym powietrzu dzwonek za-
brzmiał głośno niczym alarm przeciwpożarowy.
Normalnie — musisz to zrozumieć — w nocy pełniło
wartę czterech strażników: dwóch wewnątrz i dwóch na
ulicy. Ale kiedy w sypialni była dziewczyna, Szef nie lubił,
żeby kręciło ich się zbyt wielu, przynajmniej w domu. Dlate-
go tej konkretnej nocy Rapawa był sam. Rzucił papierosa,
przebiegł przez wartownię oraz kuchnię i wpadł do przed-
pokoju. Telefon był staroświecki, przedwojenny, zamoco-
wany na ścianie — Matko Święta, jego jazgot zbudziłby
chyba umarłego! Rapawa chwycił słuchawkę w połowie
dzwonka.
Ławrientij? — zapytał męski głos.
Nie ma go tutaj, towarzyszu.
Poproś go. Mówi Malenkow.
Zazwyczaj władczy głos był teraz ochrypły z paniki.
Towarzyszu...
Poproś go. Powiedz mu, że coś się stało. Coś się stało
w Bliznym.
9
— Wiesz, co mam na myśli, mówiąc „Bliżnyj", chłop-
cze? — zapytał stary.
Siedzieli obaj w tanich piankowych fotelach w małym
pokoiku na dwudziestym trzecim piętrze hotelu Ukraina,
tak blisko siebie, iż dotykali się niemal kolanami. Stojąca
przy łóżku lampa rzucała ich niewyraźne cienie na zasłonę
w oknie: jeden profil kościsty, obrany do czysta przez czas,
drugi wciąż pełny, mężczyzny w średnim wieku.
— Tak — odparł mężczyzna w średnim wieku; nazywał
się Fluke Kelso. — Tak, wiem, co macie na myśli.
(Jak
10
mógłbym, do diabła, tego nie wiedzieć,
miał ochotę mruknąć.
W końcu przez dziesięć pieprzonych lat uczyłem w Oksfordzie
historii Związku Radzieckiego...).
Bliżnyj
to po rosyjsku „bliski". W latach czterdziestych
i pięćdziesiątych to słowo oznaczało na Kremlu „Bliską
Daczę". A Bliska Dacza mieściła się w Kuncewie pod Mos-
kwą — podwójne ogrodzenie, trzystu żołnierzy specjalnych
oddziałów NKWD i osiem zamaskowanych trzydziestomili-
metrowych dział przeciwlotniczych — wszystko to ukryte-
w brzozowym lasku, by chronić samotnego leciwego miesz-
kańca daczy.
Kelso czekał, aż stary podejmie opowieść, ale Rapawa
skupił nagle całą uwagę na papierosie, usiłując go zapalić
klubową zapałką. Nie potrafił ująć w palce cienkiego paska
tektury. Nie miał paznokci.
— No i co zrobiliście?
Kelso pochylił się do przodu i podał staremu ogień, mając
nadzieję, że ten gest osłabi nachalność pytania. Starał się
ukryć podniecenie. Na małym stoliku, między pustymi butel-
kami, brudnymi kieliszkami, popielniczką oraz zmiętymi
paczkami marlboro leżał miniaturowy magnetofon, który
Kelso umieścił tam, gdy wydawało mu się, że Rapawa nie
patrzy. Stary zaciągnął się mocno papierosem, z wdzięcz-
nością spojrzał na żarzący się czubek i rzucił zapałki na
podłogę.
—Słyszałeś o Bliżnym? — stwierdził w końcu, sadowiąc
się wygodniej w fotelu. — W takim razie wiesz, co zrobiłem.
Trzydzieści sekund po odebraniu telefonu młody Papu
Rapawa pukał do drzwi Berii.
Członek Politbiura, Ławrientij Pawłowicz Beria, okryty
luźnym czerwonym jedwabnym kimonem, pod którym jego
brzuch sterczał niczym wielki biały worek z piaskiem, wyzwał
Rapawę po megrelsku od skurwysynów i pchnął go w pierś
tak mocno, że ten zatoczył się do tyłu. A potem odsunął
ochroniarza na bok i ruszył w stronę schodów, zostawiając
na parkiecie mokre ślady spoconych białych stóp.
Przez otwarte drzwi Rapawa widział wnętrze sypialni —
wielkie drewniane łóżko, ciężką mosiężną lampę w kształcie
smoka, szkarłatną pościel, białe nogi dziewczyny rozrzucone
w ofiarnym geście. Miała szeroko otwarte, nieobecne ciemne
oczy. Na stoliku przy łóżku stał dzbanek z wodą i liczne
słoiczki z lekarstwami. Na jasnożółtym dywanie z Aubusson
leżały rozsypane duże białe tabletki.
Nie zapamiętał nic więcej, ani jak długo tam stał, nim
Beria zbiegł z powrotem po schodach. Był zdyszany i naj-
wyraźniej zdenerwowany rozmową / Malenkowem. Rzucił
dziewczynie jej ubranie, wrzeszcząc, żeby się wynosiła,
natychmiast wynosiła, i kazał Rapawie podjechać samo-
chodem.
Rapawa zapytał, kto jeszcze ma jechać. (Myślał o Nadarii,
komendancie ochrony, który normalnie wszędzie jeździł
z Szefem. Albo o Sarsikowie, który w tym momencie chrapał
urżnięty w trupa w wartowni w drugim skrzydle budynku).
Beria stał odwrócony plecami do Rapawy i ściągał właśnie
z siebie kimono. Słysząc pytanie, na chwilę znieruchomiał
i obejrzał się przez tłuste ramię, ostro kombinując — widać
było jego połyskujące za binoklami małe oczka.
— Nikt — odparł w końcu. — Tylko ty.
Samochód był amerykański — ciemnozielony dwunasto-
cylindrowy packard z szerokim na pół metra fetopniem,
prawdziwe cudo. Rapawa wyprowadził go z garażu i cofając
się, podjechał pod główne wejście budynku na Wspołnom
Pierieułkie. Nie gasząc silnika, żeby szybciej zadziałało ogrze-
wanie, wyskoczył i stanął przy tylnych drzwiczkach w typo-
wej pozycji enkawudzisty: lewa ręka na biodrze, płaszcz
i marynarka lekko rozchylone, wystająca kabura, prawa
ręka na kolbie pistoletu Makarów, wzrok penetrujący górę
i dół ulicy. Beso Dumbadze, również pochodzący z Megrelii,
wybiegł zza rogu, żeby zobaczyć, co się dzieje, i w tym
samym momencie Szef wyszedł na ulicę.
Jak był ubrany?
Skąd, u diabła, mam wiedzieć, jak był ubrany
,
chłop-?
cze? — odparł z irytacją stary,— Jakie to, do diabła, ma
znaczenie, w co był ubrany?
Właściwie — urwał, żeby się nad tym zastanowić — Szef
był ubrany na szaro. W szarym płaszczu, szarym garniturze
i szarym pulowerze, bez krawata, w binoklach, z pochyłymi
ramionami i wielką sklepioną głową wyglądał zupełnie jak
sowa, stara złośliwa szara sowa. Rapawa otworzył drzwiczki,
Beria usiadł z tyłu, a Dumbadze — który znajdował się
w odległości mniej więcej dziesięciu metrów od samocho-
du — wykonał gest oznaczający „co mam, kurwa, robić?".
Rapawa odpowiedział wzruszeniem ramion — „skąd mam,
kurwa, wiedzieć?". Obiegł dookoła samochód, siadł za kie-
rownicą, wrzucił pierwszy bieg i odjechali.
Jeździł już do odległego o dwadzieścia pięć kilometrów
Kuncewa kilkadziesiąt razy, zawsze w nocy, zawsze w kon-
woju sekretarza generalnego — i za każdym razem było
to prawdziwe wydarzenie, chłopcze, mówię ci. Piętnaście
limuzyn z zaciągniętymi z tyłu zasłonami, pół Poiitbiu-
ra — Beria, Malenkow, Mołolow, Bułganin, Chruszczow,
plus ochroniarze — wyjeżdżało z Kremla przez Bramę
Borowicką i pędziło ulicami sto dwadzieścia na godzinę.
Milicja wstrzymywała ruch na wszystkich skrzyżowaniach,
dwa tysiące enkawudzistów w cywilu strzegło trasy rządo-
wego konwoju. Aż do ostatniej chwili nie wiadomo było,
w którym samochodzie jest sekretarz generalny; dopiero
kiedy skręcali z szosy w las, jeden z wielkich ziłów przy-
spieszał i wysuwał się do przodu, a pozostałe zwalniały,
żeby pozwolić zająć pierwsze miejsce Prawowitemu Na-
stępcy Lenina.
Tej nocy było jednak zupełnie inaczej. Szeroka droga
była pusta i gdy przejechali przez rzekę, Rapawa mógł
rozpędzić wielki jankeski samochód do maksymalnej pręd-
kości. Strzałka szybkościomierza zbliżała się do stu pięć-
dziesięciu kilometrów na godzinę. Beria siedział z tyłu nie-
ruchomy jak głaz. Po dwunastu minutach zostawili za sobą
miasto, po piętnastu, przy końcu szosy z Pokłonnoj Góry,
zwolnili, żeby skręcić w zakamuflowany zjazd. W światłach
reflektorów zamigotały białe wysokie pnie brzóz.
Jaki ten las był cichy, jaki ciemny, jaki nieogarniony —
niczym łagodnie rozkołysane morze. Rapawa miał wrażenie,
że ciągnie się aż po Ukrainę. Po przejechaniu ośmiuset
metrów dotarli do pierwszego ogrodzenia, gdzie drogę za-
gradzał szlaban w białe i czerwone pasy. Dwaj uzbrojeni
w pistolety maszynowe enkawudziści w pelerynach i czap-
kach wyszli z wartowni i na widok kamiennej twarzy Berii
zasalutowali i podnieśli szlaban. Przez kilkaset metrów droga
wiła się między zagajnikami, a potem w potężnych światłach
packarda ukazało się kolejne ogrodzenie — wysoki na cztery
i pół metra mur z otworami strzelniczymi. Niewidoczne ręce
otworzyły od środka żelazną bramę.
Podjechali pod daczę.
Rapawa spodziewał się czegoś niezwykłego — sam nie
wiedział dokładnie czego — samochodów, ludzi w mundu-
rach, bieganiny. Ale w piętrowym budynku było ciemno —
paliła się tylko żółta latarnia nad drzwiami wejściowymi.
W kręgu jej światła zobaczyli mężczyznę — pulchną ciem-
nowłosą sylwetkę zastępcy przewodniczącego Rady Mini-
strów, Gieorgija Maksymilianowicza Malenkowa, którego
13
nie sposób było pomylić z kim innym. I jedno wydawało się
dziwne, chłopcze: Malenkow zdjął swoje błyszczące nowe
buty i wsadził je pod pachę.
Beria wyskoczył na zewnątrz, nim zatrzymał się samo-
chód. Wziął Malenkowa pod łokieć i wysłuchał jego relacji,
kiwając głową, wtrącając ciche uwagi i rozglądając się na
wszystkie strony.
— Przeniosłeś go? Czy go przeniosłeś? — usłyszał w pew-
nej chwili Rapawa, a potem Beria odwrócił się w jego stronę
i strzelił palcami, dając znak, żeby wszedł razem z nimi do
środka.
Podczas poprzednich wizyt na daczy Rapawa zawsze albo
czekał na Szefa w samochodzie, albo szedł do wartowni,
żeby napić się czegoś i zapalić papierosa z innymi kierow-
cami. Musisz zrozumieć, że wnętrze domu było zakazanym
terytorium. Nikt, z wyjątkiem personelu sekretarza general-
14
nego i zaproszonych gości, nigdy nie wchodził do środka.
Idąc przez hol, Rapawa poczuł nagle, jak zapiera mu dcc I?
z przerażenia — fizycznie się dławi, jakby ktoś zaciskał
palce na jego tchawicy.
Malenkow szedł przodem w samych skarpetkach i nawel
Szef stąpał na palcach, więc Rapawa dostosował się do nich
i starał się poruszać bezszelestnie. Poza nimi w pobliżu na-
było nikogo. Dom sprawiał wrażenie wymarłego. Wszyscy
trzej minęli stojące w holu pianino i weszli do jadalni. Świalło
było tu zapalone, zasłony zasunięte. Na stole leżały jakieś
papiery i stojak z fajkami Dunhilla, w kącie stał gramofon
na korbę. Nad kominkiem wisiała powiększona czarno-biała
fotografia w taniej drewnianej ramce, przedstawiająca sek-
retarza generalnego jako młodego mężczyznę, siedzącego
gdzieś w słońcu z towarzyszem Leninem. Po drugiej stronie
jadalni były drzwi. Malenkow odwrócił się, przytknął do ust
pulchny palec i bardzo powoli je otworzył.
Stary przymknął oczy i wyciągnął pusly kieliszek, żeby
mu nalać. Westchnął.
— Ludzie krytykują Stalina, chłopcze — stwierdził — ale
to jedno trzeba przyznać: żył jak robotnik. W przeciwień-
stwie do Berii, który uważał się za księcia. Pokój towarzysza
Stalina wyglądał jak pokój prostego człowieka. Trzeba to
przyznać Stalinowi. Był zawsze jednym z nas.
Płomień świeczki stojącej pod małym portretem Lenina
zamigotał w przeciągu. Jedynym innym źródłem światła była
lampa na biurku. Pośrodku pokoju stała zasłana sofa. Prosty
brązowy wojskowy koc zsunął się z niej na leżący na pod-
łodze dywanik w tygrysie cętki. Na dywaniku leżał na ple-
cach, oddychając ciężko, pogrążony we śnie, niski, starszy,
gruby rumiany mężczyzna w brudnym białym podkoszulku
i zabrudzonych kałem długich wełnianych kalesonach. W sy-
pialni było bardzo ciepło i unosił się smród ludzkich od-
chodów.
15
,ł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]