Haldeman Joe-Wieczna wojna 2-Wieczny pokój, j. LITERATURA POWSZECHNA
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JOE HALDEMAN
WIECZNY POKÓJ
Przekład Zbigniew A. Królicki
Powieść tę dedykuję dwóm wydawcom: Johnowi W. Campbellowi, który ją odrzucił,
uważając pomysł pisania o amerykańskich kobietach walczących i ginących w walce za ab-
surdalny, oraz Benowi Bova, który był innego zdania. Człowiek zrodził się w czasach bar-
barzyństwa, kiedy zabijanie innych ludzi było warunkiem przetrwania. Został jednak obdar-
zony sumieniem. I oto nadszedł dzień, gdy użycie przemocy wobec bliźniego musi stać się
czymś równie odrażającym jak kanibalizm. Martin Luther King, Jr. Caveat lector: Książka ta
nie jest kontynuacją mojej powieści Wieczna wojna, napisanej w 1975 roku. Jednakże z
punktu widzenia autora stanowi jej swoiste rozwinięcie, gdyż rozpatruje niektóre z wcześniej
poruszonych problemów w sposób, jaki nie był możliwy dwadzieścia lat temu.
NIE BYŁO ZUPEŁNIE CIEMNO, gdyż nikły błękitny blask księżyca przesączał się przez
baldachim liści. I nigdy nie było całkiem cicho. Pękła nadepnięta gałąź, lecz ciężar ciała stłu-
mił trzask. Wyrwany z drzemki wyjec spojrzał w dół, gdzie poruszał się jakiś czarny, ledwie
widoczny w ciemności cień. Samiec nabrał tchu, żeby wydać ostrzegawczy krzyk. Rozległ
się dźwięk przypominający odgłos rozdzieranej gazety. Tułów małpy znikł w ciemnym
rozbryzgu krwi i rozerwanych narządów. Przecięte na dwie połowy ciało runęło w dół, obi-
jając się o gałęzie. Może zostawisz w spokoju te cholerne małpy? Zamknij się! To miejsce to
rezerwat. Moja sprawa, więc zamknij się. Ćwiczę strzelanie do celu. Czarny pień przystanął, a
potem znów zaczął sunąć przez dżunglę, niczym wielki i ciężki wąż. Podczerwień nie
wykrywała go. Promienie radaru ześlizgiwały się po jego skórze. Wyczuł woń ludzkiego
ciała i przystanął. Zwierzyna w odległości najdalej trzydziestu metrów, samiec cuchnący
zjełczałym potem i czosnkiem. Zapach smaru do konserwacji broni i spalonego prochu
bezdymnego. Cień sprawdził kierunek wiatru, cofnął się i zatoczył łuk. Ten człowiek będzie
obserwował ścieżkę. Dlatego trzeba podejść lasem. Złapał go od tyłu za szyję i zdjął mu
głowę z ramion, jak zwiędły kwiat. Ciało zadygotało, zabulgotało i zaśmierdziało. Cień
położył je na ziemi i umieścił głowę między nogami. Niezły numer. Dzięki. Cień podniósł
karabin mężczyzny i zgiął lufę pod kątem prostym. Potem starannie ułożył broń na ziemi i
na kilka minut zastygł w bezruchu. Nagle z lasu wyłoniły się trzy inne cienie i razem ruszyły
w kierunku chatki o drewnianych ścianach obitych aluminiową blachą z puszek po napojach i
pokrytą dachem z posklejanych kawałków plastiku. Cień szarpnięciem otworzył drzwi.
Kiedy jaśniejsze od słonecznego światło czołówki zalało wnętrze chaty, włączył się alarm,
który gwałtownie wyrwał ze snu sześciu ludzi na pryczach. – Nie stawiać oporu! – huknął
po hiszpańsku cień. – Jesteście jeńcami wojennymi i zostaniecie potraktowani zgodnie z
konwencją genewską. – Mierda! Jeden z mężczyzn złapał ładunek wybuchowy i rzucił nim w
kierunku źródła światła. Przypominający odgłos rozdzieranego papieru wystrzał był cichszy
od dźwięku rozszarpywanego ciała. W ułamek sekundy później cień trzepnął dłonią bombę,
jak natrętnego owada. Eksplozja wyrwała frontową ścianę i ogłuszyła wszystkich miesz-
kańców chaty. Czarny cień obejrzał swoją lewą dłoń. Działał tylko kciuk i mały palec, a
przegub lekko chrzęścił przy poruszaniu. Niezły refleks. Och, zamknij się. Pozostałe trzy ci-
enie włączyły jaskrawe światła czołówek, zerwały dach chatki i zwaliły trzy pozostałe ści-
any. Ludzie w środku wyglądali na martwych – zakrwawieni i nieruchomi. Maszyny zaczęły
ich sprawdzać, po kolei. Młoda kobieta nagle przetoczyła się na bok i uniosła do strzału lase-
rowy karabin, który do tej pory zasłaniała swoim ciałem. Wycelowała w robota z uszkod-
zoną ręką i zdołała wzbić obłoczek dymu z jego piersi, zanim została rozerwana na strzępy.
Ten, który sprawdzał ciała, nawet na to nie spojrzał. – Nic – oznajmił. – Wszyscy nie żyją.
Żadnych tuneli. Nie widzę też żadnej egzotycznej broni. – No cóż, mamy trochę materiału
do ósmego modułu. Jednocześnie wyłączyły lampy i rozeszły się w cztery różne strony. Ten z
niesprawną ręką przeszedł około pół kilometra i przystanął, żeby w podczerwieni obejrzeć
uszkodzenie. Kilkakrotnie uderzył ręką o udo. Mimo to, nadal działały tylko dwa palce. Cu-
downie. Będziemy musieli oddać go naprawy. A co miałem zrobić? Czy ja narzekam? W
końcu spędzę część zmiany w bazie: Wszystkie cztery roboty różnymi drogami dotarły na
szczyt tego samego nagiego wzgórza. Tam przez kilka sekund stały rzędem, z uniesionymi
rękami, aż zabrał je nisko lecący helikopter transportowy. Komu przypada drugie trafienie?
– pomyślał ten z uszkodzoną ręką. W głowach wszystkich czterech rozległ się głos: – Berry-
man zareagował pierwszy. Jednak Hogarth zdążył otworzyć ogień, kiedy cel jeszcze żył. Tak
więc, zgodnie z przepisami, dzielą się trafieniem po połowie. Helikopter ze zwisającymi pod
nim czterema żołnierzykami opadł w dolinę i z rykiem pomknął w noc, tuż nad drzewami i
w kompletnych ciemnościach. Na wschód, ku przyjaznej Panamie. NIE LUBIŁEM
PRZEJMOWAĆ ŻOŁNIERZYKA po Scoville’u. Zanim obejmiesz kontrolę musisz przez
dwadzieścia cztery godziny monitorować poprzedniego operatora, żeby się rozgrzać i wyc-
zuć wszelkie ewentualne różnice, jakie mogły zajść od ostatniej zmiany. Na przykład usz-
kodzenie trzech palców. Podczas rozgrzewki tylko siedzisz i patrzysz. Nie jesteś podłączony
do reszty plutonu, gdyż byłoby to beznadziejnie dezorientujące. Zmiany następują w ściśle
określonych porach, tak więc tuż za plecami pozostałych dziewięciu operatorów
żołnierzyków również siedzieli zmiennicy. Słyszy się o sytuacjach alarmowych, kiedy to
zmiennik musi nagle przejąć kontrolę od operatora. Nietrudno w to uwierzyć. Ostatni dzień
jest najgorszy, nawet bez dodatkowego stresu wywołanego świadomością, że jest się obser-
wowanym. Jeśli dostaniesz załamania nerwowego, ataku serca lub wylewu, to zazwyczaj
właśnie dziesiątego dnia. Tutaj, w ukrytym głęboko pod ziemią bunkrze dowodzenia w Porto-
bello operatorom nie zagraża żadne fizyczne niebezpieczeństwo. Jednak odsetek zabitych i
rannych jest w naszych oddziałach wyższy niż w regularnej piechocie. Nie trafiają nas kule,
lecz zawodzą nasze mózgi lub żyły. Przejmowanie kontroli po ludziach z plutonu Scoville’a
jest trudne nie tylko dla mnie, lecz dla każdego z moich operatorów. Oni są oddziałem
pościgowo–bojowym, a my nękająco–osłonowym, w skrócie „neo”, czasami wypożyczanym
psychopom. My rzadko zabijamy. Nie na tym polega nasza rola. Cała dziesiątka naszych
żołnierzyków w ciągu paru minut wróciła do garażu. Operatorzy rozłączyli się i egzogenic-
zne szkielety ich pancerzy rozwarły się. Ludzie z plutonu Scoville’a wygramolili się z nich
jak zgraja starców i staruszek, chociaż ich ciała regularnie gimnastykowano i kontrolowano
zawartość toksyn w organizmach. Mimo to po dziewięciu dniach człowiek zawsze miał
wrażenie, że cały ten czas przesiedział nieruchomo w jednym miejscu. Rozłączyłem się.
Moje połączenie ze Scoville’em jest dość luźne, nie takie jak prawie telepatyczna więź, jaka
łączy dziesięciu operatorów w plutonie. Pomimo to, mając znów mój umysł wyłącznie dla
siebie, przez chwilę poczułem się lekko zdezorientowany. Znajdowaliśmy się w dużym
białym pomieszczeniu z dziesięcioma pancerzami operatorów i dziesięcioma, podobnymi do
fryzjerskich, fotelami zmienników. Za nimi na ścianie była umieszczona wielka podświet-
lona mapa Kostaryki, na której różnokolorowe światełka ukazywały miejsca działania
żołnierzyków i lotników. Pozostałe ściany zasłaniały monitory i wyświetlacze cyfrowe
opatrzone tabliczkami z niezrozumiałym żargonem. Wokół kręcili się ludzie w białych far-
tuchach, sprawdzając wskazania aparatów. Scoville przeciągnął się, ziewnął i podszedł do
mnie. – Przykro mi, że twoim zdaniem ten ostatni akt przemocy był zbyteczny. Uważałem, że
sytuacja wymaga natychmiastowego działania. O Boże, Scoville i te jego akademickie gadki.
Doktorat ze sztuki rozrywki. – Jak zwykle. Gdybyś ich ostrzegł, mieliby czas zastanowić się
nad sytuacją. Poddać się. – Tak, pewnie. Tak samo jak w Ascensión. – To pojedynczy przy-
padek. Straciliśmy dziesięciu żołnierzyków i lotnika w wyniku wybuchu podłożonego
ładunku nuklearnego. – No cóż, następny nie zdarzy się na mojej zmianie. Sześciu pedrów
mniej na tym świecie. – Wzruszył ramionami. – Zapalę im świeczkę. – Kalibracja za dziesięć
minut – oznajmił głos w głośniku. Pancerz ledwie zdąży ostygnąć. Poszedłem za Scoville’em
do szatni. On ruszył w jeden koniec przebrać się w cywilne ubranie, a ja w przeciwną stronę,
aby dołączyć do mojego plutonu. Sara była już prawie rozebrana. – Julianie, zrobisz mi to?
Owszem, jak większość moich kolegów i jedna koleżanka, chętnie bym jej to zrobił, o czym
doskonale wiedziała, ale nie to miała na myśli. Zdjęła perukę i podała mi maszynkę. Na
głowie miała trzytygodniową szczecinę blond włosów. Delikatnie wygoliłem miejsce wokół
gniazdka w podstawie jej czaszki. – Ta ostatnia akcja była bardzo brutalna – powiedziała. –
Sądzę, że Scoville chciał zapisać na swoje konto kilka trafień. – Przyszło mu to do głowy.
Brakuje mu jedenastu do E–8. Dobrze, że nie natrafili na sierociniec. – Dostanie awans na
kapitana – powiedziała. Skończyłem, a ona sprawdziła moje łącze, pocierając kciukiem wokół
gniazdka. – Gładko – powiedziała. Goliłem sobie głowę nawet kiedy nie byłem na służbie,
chociaż u czarnoskórych w kampusie nie było to w modzie. Nic nie mam przeciwko długim i
gęstym włosom, ale nie lubię ich aż tak, by przez cały dzień pocić się w peruce. Podszedł do
nas Louis. – Cześć, Julian. Skrobnij mnie, Saro. Podniosła rękę – on miał prawie metr
dziewięćdziesiąt, a Sara była niewysoka – i Louis skrzywił się, kiedy włączyła maszynkę. –
Niech rzucę na to okiem – powiedziałem. Skórę po jednej stronie implantu miał lekko
zaczerwienioną. – Lou, będą z tego kłopoty. Powinieneś się ogolić przed rozgrzewką. –
[ Pobierz całość w formacie PDF ]