Haydon Elizabeth - Rapsodia 01 - Rapsodia. Dziecko Krwi, ebooks [ENG]

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Elizabeth Haydon
Rapsodia
Dziecko Krwi
Meridion
M
eridion usiad przy Edytorze Czasu i wzi si do pracy.
Wyregulowa soczewki, sprawdzi szpule przezroczystych nici, od
grubych i mocnych zwojów przeszo-ci po cienkie jak paj czyna
wókienka przyszo-ci. Ostro/nie wytar delikatne narz dzia, roz-
win ni0 ze szpuli przeszo-ci, nacign j na szkielet maszyny i
umie-ci pod mikroskopem. Staranie rozdzieli poszczególne linie
czasowe, poprzez wieki i lata do dni i chwil, a/ znalaz punkt,
którego szuka.
U-miechn si do siebie, gdy zobaczy chopca maszerujcego
dziarskim krokiem po le-nej drodze. Jego chód bardzo si ró/ni od
tych, które zwykle widywa. Letni poranek by pogodny i -wie/y,
ale modzieniec najwyra4niej nie zwraca uwagi na urod otaczaj-
cego go -wiata.
Meridion zatrzyma maszyn . Ze szklanego dysku umieszczo-
nego obok Edytora Czasu zdj ma flaszeczk odlan z czarnego
kamienia. Odkorkowa j i gwatownie cofn gow , gdy dolecia
go gryzcy zapach. Zamruga kilka razy, /eby r k nie wyciera0
ez, które stan y mu w oczach. Wiedzia, co mu grozi, je-li dosta-
nie si do nich cho0by najmniejsza kropla, nie mówic o marno-
trawstwie cennej substancji.
Gdy odzyska zdolno-0 widzenia, powoli wycign z fiolki p -
dzelek grubo-ci wosa. Zaczeka, a/ na ko8cu uformuje si owalna
za, i wkropli pyn w oczy chopca na zastygym obrazie. Patrzy
przez chwil , jak roztwór rozlewa si po szafirowych t czówkach.
Niezwykle wa/na bya precyzja.
Nast pnie zakorkowa buteleczk i odstawi na iskrzcy si
dysk. Zdj szpul z Edytora Czasu i zastpi j inn, odleglejsz
przeszo-ci. Bardzo ostro/nie rozwin ni0 ze wzgl du na wiek i
miejsce pochodzenia, od dawna zatopione przez morskie fale.
Odnalezienie wa-ciwego momentu tym razem trwao du/ej, ale
Meridion by cierpliwy. Wiele zale/ao od prawidowego wykonania
czynno-ci.
PRZEKAD: ANNA RESZKA
- 1 -
Ponownie zatrzyma maszyn , si gn po inne narz dzie.
Z wpraw wykona równe ciecie i delikatnie przeniós obraz
z pierwszej nici na drug. Zbada pod mikroskopem rezultat swo-
jej pracy.
Chopiec nie straci przytomno-ci, le/a twarz do ziemi i ener-
gicznie tar oczy. Meridiona ogarn y jednocze-nie -miech i wspó-
czucie. Powinienem przewidzie0, /e b dzie walczy, pomy-la.
Rozpar si na krze-le i skierowa wzrok na -cienny ekran, /eby
obejrze0 spotkanie i rozstanie.
ziemi. Ostro/nie uniós gow i dostrzeg trzech ludzi idcych obok
wozu zaprz /onego w dwa woy, wyadowanego som i workami
z ziarnem. Powozi czwarty m /czyzna. Wszyscy mieli na sobie
obce ubiory, ale wida0 byo, /e s chopami, rolnikami.
Gwydion wyt /y such, nadal zamglony wzrok skierowa na usta
wie-niaków. Raptem wyra4nie zobaczy formuowane przez nie so-
wa i mimo turkotu kó usysza gosy, jakby podró/ni mówili mu
prosto do ucha. W gowie mu zawirowao, kiedy rozpozna j zyk.
Rozmawiali po starocymria8sku. To niemo/liwe! Starocym-
rianski by martwym j zykiem, u/ywanym obecnie tylko przez ka-
panów w czasie ceremonii religijnych lub przez snobów szczyc-
cych si swoim rodowodem. Ale /eby posugiwali si nim chopi
jak wiejsk gwar! Niemo/liwe, chyba /e...
Gwydion zadr/a. Serendair, ojczyzna Cymrian, zaton a w
morskim kataklizmie, który przed ponad tysicem lat pochon
wysp i ssiednie ldy. Stamtd pochodzili jego przodkowie.
Wi kszo-0 ocalaych rozproszya si po -wiecie i pada ofiar wo-
jen pustoszcych kraje gospodarzy. Czy/by tutaj przetrwaa garstka
jego ziomków i /ya tak samo jak przed trzynastoma wiekami?
Kiedy straci z oczu wóz i towarzyszcy mu tuman kurzu, wy-
szed z zagajnika. Zd/y jeszcze dostrzec, /e pojazd mozolnie
wspina si na strome wzniesienie i znika po drugiej stronie, kieru-
jc si na zachód. Odczeka jaki- czas, sprawdzi, czy droga jest
pusta, i ruszy w t sam stron . Na wzniesieniu zatrzyma si i
spojrza na pagórkowat okolic , na ki oblane blaskiem letniego
so8ca. Nigdy wcze-niej nie widzia tej pi knej krainy, bo na
pewno by j zapami ta. Wszystko a/ kipiao zieleni, powietrze
przesycay odurzajce wonie.
Po sam horyzont cign y si pola uprawne i pastwiska. Tu i
ówdzie rosy drzewa, lecz nigdzie nie byo -ladu prawdziwego lasu
ani du/ego zbiornika wodnego, tylko mae strumienie wiy si
przez ki. Wiatr nie niós zapachu morza.
Gwydion nie mia czasu zastanawia0 si , gdzie jest So8ce opa-
dao ku zachodowi, wóz zbli/a si do niewielkiej wioski poo/onej
w nast pnej dolinie. Miedzy osad a pagórkiem, na którym sta,
znajdowao si kilka maych gospodarstw i jedno du/e. Postanowi
zaj-0 do pierwszego, znale40 jaki- nocleg, mo/e zada0 par pyta8.
Zdj z palca zoty pier-cie8 herbowy i schowa do sakiewki Po raz
ostatni powiód spojrzeniem po agodnych wzgórzach i zaczerpn
Zaginiona wyspa
1139,
trzeci wi
ek
B
ól usta równie szybko, jak si zacz. Gwydion splun
-lin zmieszan z kurzem i z guchym j kiem przewróci si na
plecy. Spojrza w niebo i natychmiast si zorientowa, /e co- jest
nie tak. Przed chwil by poranek, teraz pó4ne popoudnie. W
dodatku znajdowa si w cakiem obcym miejscu.
Na szcz -cie w darze od natury otrzyma pragmatyzm. Oswo-
iwszy si z nowym otoczeniem, wsta i zacz duma0, co dalej.
Nie interesowao go w tej chwili, co wa-ciwie mu si przytrafi-
o i dlaczego.
Stwierdzi, /e powietrze jest tutaj rzadsze ni/ w jego
rodzinnych stronach. Rozejrza si i w pewnej odlego-ci
wypatrzy niewielki zagajnik. Ruszy w jego stron wydu/onym
krokiem.
Dotarszy do schronienia, pad na ziemi . Oddycha szybko
i pytko, czekajc, a/ puca przystosuj si do nowych warunków.
Osoni zazawione oczy i namaca rzeczy, które zabra ze sob
w drog do miasta: sztylet i sakiewka byy na miejscu, podobnie
jak bukak na wod i jabko. Napi si apczywie. Raptem wyczu
lekkie dr/enie gruntu. Zbli/a si jaki- pojazd.
Ujrzawszy w oddali g st chmur kurzu, Gwydion przypad do
- 2 -
oddechu. Puca ju/ przywyky do rozrzedzonego powietrza.
Czuo si w nim sodycz, kowe zapachy i wo8 siana, kojarzce
si ze szcz -ciem, którego jeszcze nie zazna w krótkim /yciu.
Ogarn go spokój. Po co ama0 sobie gow , skd si tutaj
wzi? Lepiej wykorzysta0 okazj i poszuka0 przygody. Pu-ci
si biegiem w stron gospodarstwa le/cego na ko8cu drogi.
Okna ju/ ja-niay blaskiem -wiec.
krzese i por czy schodów byy identyczne jak w balustradzie ota-
czajcej otarz bazyliki w -wi tym mie-cie Sepulvarta. Bardzo podobne
stoy widzia w wielkiej sali tyria8skiego zaniku.
- Prosz , chopcze - powiedziaa kobieta, wr czajc mu talerz. -
Mo/e we4miesz jedzenie do stodoy i najpierw troch si od-wie/-
/ysz? Zabawa przed /niwami to w naszych stronach wielkie wyda-
rzenie. Czy u siebie te/ takie urzdzacie?
- Nie, prosz pani - odpar Gwydion z szacunkiem.
- Na pewno ci si spodoba. To ostatnie ta8ce przed ma/e8sk
loteri, wi c baw si , póki mo/esz.
Mrugn a do niego porozumiewawczo i zacz a si krzta0 po izbie.
- Loteria ma/e8ska?
-U was jej nie ma?
-Nie.
Gospodyni otworzya mu drzwi i sama te/ wysza na podwórze.
Przy studni myli si dwaj m /czy4ni.
- Chyba nie pochodzisz ze wsi.
- Nie, prosz pani - odpar Gwydion, skrywajc u-miech na
wspomnienie miejsca, w którym mieszka.
- Wi c lepiej si pospiesz. Zdaje si , /e wszyscy s ju/ gotowi.
- Dzi kuj .
Szybko zjad kromk chleba, po czym ruszy za Asa do szopy, w
której sypiali najemni robotnicy.
G
wydion zeskoczy z wozu. W czasie caej jazdy parobcy trak-
towali go przyja4nie, cho0 prawie si nie odzywali. Od samego po-
cztku wyczuwa ich rezerw , ale nie bardzo wiedzia, czemu j
przypisa0: nieufno-ci wobec obcego czy temu, /e jest mieszanej krwi.
Wszyscy bez wyjtku miejscowi, których do tej pory spotka, cznie z
gospodarzem i jego /on, byli lud4mi, a wsz dzie na -wiecie
przewa/ali miesza8cy.
Wie- o-wietlay liczne lampy ustawione na beczkach lub zawieszone
na drzewach. Tworzyy -witeczny nastrój. Spoeczno-0 nie wygldaa
na bogat, lecz gospodarstwa byy porzdne, mieszka8cy za- dobrze
od/ywieni i ubrani.
W oczy si rzuca cakowity brak luksusów. Dekoracje wykonano z
najprostszych rzeczy. @wie/e ga zie drzew iglastych i pachnce kwiaty
zdobiy gówny budynek, który su/y jako jednocze-nie
M
/czy4ni wa-nie sko8czyli codzienne zaj cia i
prowadzili zwierz ta do stajni i obór. Zachodzce so8ce kado
ró/owe i karmazynowe plamy na zabudowania.
Parobcy -miali si i /artowali. Panowa radosny nastrój po
dugim znojnym dniu. Gwydion wypatrzy m /czyzn du/o
starszego od pozostaych, o siwej czuprynie i muskularnym
ciele. Cichy gos, którym wydawa polecenia, nie pasowa do
jego krzepkiej postury.
Chopiec ruszy -cie/k prowadzc w stron domu. Nikt nie
zwraca na niego uwagi.
- Partch! - rozleg si kobiecy gos. - Zdaje si , /e mamy no-
w par rk do pracy.
W drzwiach staa /ona gospodarza, u-miechaa si i
wskazywaa na niego palcem. Gwydion odwzajemni u-miech.
Wszystko poszo atwiej, ni/ si spodziewa.
Starszy m /czyzna przekaza ko8skie wodze parobkowi i
podszed do go-cia, wycierajc r ce w koszul .
- Cze-0, Sam. Szukasz pracy?
-
- 3 -
Tak, prosz pana - odpar Gwydion, -ciskajc podan
do8.
Mia nadzieje, /e jego akcent jest prawidowy, ale gospodarz
odrazu si zorientowa, /e przybysz nie pochodzi z tych stron.
Skin na jednego ze swoich udzi i zacz mówi0 wolniej.
-Asa, poka/ Samowi szop . Rozgo-0 si tam, chopcze.
Niestety przegapie- kolacj , ale dzisiaj w miasteczku s ta8ce z
okazji zbiorów. Wszyscy modzi si wybieraj. Mo/e pojedziesz
z nimi, je-li jeste- godny? Jedzenia b dzie w bród.
- Zostay resztki z kolacji, Partch - odezwaa si kobieta. -
Chod4 ze mn, modzie8cze.
Gwydion wszed do domu i zdumionym spojrzeniem ogarn
wn trze. Kamienne -ciany od -rodka wyo/ono drewnem,
proste, ale solidne meble nosiy -lady cymria8skiego
rzemiosa. Tralki
dom modlitwy, miejsce zebra8 i szkoa. Dugie stoy,rozstawione
wzdu/ -cian du/ego pomieszczenia z klepiskiem zamiast
podogi,uginay si od jedzenia. Ka/dy skrawek wolnego miejsca
ustrojono mu-linowymi kokardkami.
Przyzwyczajony do bogactwa i wystawnego stylu /ycia
Gwydion stwierdzi, /e podoba mu si prosta wiejska zabawa;
w niczym nie przypominaa nudnych i powa/nych ceremonii,
które tak dobrze zna.
W miar jak przybywao modych kobiet w pastelowych su-
kienkach i modych m /czyzn w czystych póciennych koszulach,
podniecenie roso. Pojawili si muzycy -jeden z nieznanym Gwy-
dionowi instrumentem strunowym i dwóch z minarellosami, w
jego stronach nazywanych czasem harmoszkami. Caa wie-
szykowaa si do uczczenia nadchodzcych zbiorów.
Wkrótce sala si zapenia i Gwydion zrozumia, /e nie uda
mu si pozosta0 niezauwa/onym. Przechodzce obok mode
kobiety mierzyy go spojrzeniami od stóp do gów, a potem co-
do siebie szeptay i wybuchay -miechem. Poczu si nieswojo,
ale tylko na chwil . Oceni, /e dziewcz ta maj okoo
czternastu lat, czyli s w jego wieku, natomiast chopcy
wygldali na starszych o cztery lub pi 0 lat, cho0 byo te/ paru
modszych.
Podszed do stou z przekskami. Starsza kobieta gestem
zach cia go, /eby si pocz stowa. Skwapliwie skorzysta z
zaproszenia. Nikt go o nic nie wypytywa, cho0 niewtpliwie
wszyscy zauwa/yli, /e nie pochodzi z tych stron. Najwidoczniej
wielu go-ci przybyo spoza wioski. Miejscowi przewa/nie
mówili na obcych Sam albo Jack. Teraz Gwydion zrozumia,
dlaczego gospodarz tak wa-nie si do niego zwróci przy
powitaniu.
W pewnym momencie do sali wszed starszy czowiek ze
spor drewnian szkatuk. Przez dum przebieg szmer
podniecenia. Starsza kobieta pospiesznie zrobia na stole miejsce
dla zawarto-ci pudeka - licznych -wistków pergaminu, kilku
kaamarzy oraz piór do pisania. Zebrani podzielili si wedug
pci, z tym /e mode kobiety nadal kr/yy po sali, a m /czy4ni
otoczyli stó. Gdy znajdowali wa-ciw karteczk , zapisywali na
niej par sów. Gwydion uzna, /e chodzi o dobrze mu znane
balowe karneciki, i postanowi zaczerpn0 -wie/ego powietrza.
Zapada noc. Niebo byo czarne. Podwórze o-wietlay
lampy i -wiece, ch tni do zabawy nadal si schodzili po-ród
wesoych -miechów i przekomarza8. Potrcali Gwydiona, jakby
go nie dostrzegali. Dopiero teraz, obserwujc ich, zda sobie
spraw z wagi u-wi conego rytuau. Pod lekkim nastrojem
wyczuwao si pene napi cia oczekiwanie. W niewielkich,
zamkni tych spoeczno-ciach dobieranie si w pary i zakadanie
rodzin byo niezb dne dla przetrwania.
Ruszy na poszukiwanie ciemnego zaktka, z którego dobrze
wida0 gwiazdy. By biegy w astronomii. Przypuszcza, /e kiedy
spojrzy na nocny firmament, uda mu si okre-li0 miejsce, do którego
nieoczekiwanie trafi.
@wiato lamp utrudniao obserwacj . Musia odej-0 spory kawaek
od budynku, /eby cokolwiek dojrze0 na niebie. Niepotrzebnie
zadawa sobie trud. Nie rozpozna /adnej konstelacji, /adnej gwia-
zdy. Jedna, bardzo jasna, wisiaa tu/ nad horyzontem, ale j równie/
widzia po raz pierwszy.
Po plecach przebieg mu dreszcz strachu. Do tej pory sdzi, /e
stosunkowo atwo odnajdzie drog do domu, ale wida0 zaw drowa
bardzo daleko, skoro nawet gwiazdy okazay si obce. Dziwne, bo
pora roku bya ta sama co wtedy, gdy opuszcza rodzinne strony.
Nic nie rozumia. Usiad na jednej z beczek wytyczajcych -cie/k
do gównego budynku i próbowa zwalczy0 paniczny l k, który z
wolna w nim narasta.
Nage jego uwag zwróci ruch po drugiej stronie drogi. Od-
wróci gow i ktem oka dostrzeg, /e kto- skrada si za identycz-
nym rz dem beczuek, od czasu do czasu zerkajc ponad nimi ku
sali ta8ców. Postanowi sprawdzi0, co si dzieje. Wi kszo-0 skrom-
nego dobytku zostawi w szopie dla parobków, ale nadal mia przy
sobie sztylet @cisn go w doni i nisko pochylony, bezszelestnie
pobieg w ciemno-0.
Wyprostowa si ostro/nie i rozejrza. Ku swojego zaskoczeniu
spostrzeg, /e za beczukami ukrywa si moda kobieta i obserwuje
rozbawiony tum. Nie widzia jej twarzy. Zauwa/y jedynie dugie
proste wosy opadajce na plecy jedwabn kurtyn koloru lnu.
Raptem nasza go ochota, /eby je pogaska0. Wycign r k , do-
tkn ramienia nieznajomej. Drgn a i obejrzaa si , omal nie prze-
wracajc pustych beczek na drog . Cho0 jej rysy wykrzywia prze-
strach, Gwydion stwierdzi, /e nigdy w /yciu nie widzia
pi kniejszej istoty. Miaa delikatn twarz, du/e ciemne oczy ocienione
czarnymi rz sami, -licznie wykrojone usta. W przeciwie8stwie do
pozostaych uczestniczek zabawy bya mieszanej krwi, tak jak on.
Gdy cofn a si gwatownie, wosy rozsypay si jej na ramiona,
zasaniajc bukiecik kwiatów, który zdobi dekolt.
- Nie bój si - powiedzia Gwydion cicho. - Przepraszam, je-li
ci wystraszyem.
Dziewczyna wzi a g boki oddech i uwa/nie przyjrzaa si jego
- 4 -
twarzy. Zamrugaa szybko, jakby powstrzymywaa zy. Min a
du/sza chwila, nim odzyskaa mow . Kiedy si odezwaa, jej
gos przyprawi Gwydiona o dr/enie.
- Jeste- Lirinem - stwierdzia.
- Tak, w poowie, Ty te/?
Wolno skin a gow. Gwydion zakaszla nerwowo, czujc, /e
na policzki wypeza mu rumieniec.
- Mieszka tu wielu Lirinów?
- Nie. Ty jeste- pierwszym, jakiego widz , nie liczc mojej
mamy i braci. Jak si nazywasz?
Gwydion zastanawia si gorczkowo. Nie chcia kama0, ale
ju/ nie by pewien, jak brzmi prawda.
- Sam - odpar po prostu. - A ty?
Dziewczyna u-miechn a si do niego po raz pierwszy. Gwy-
diona ogarn o silne wzruszenie, przyprawiajc o zawrót
gowy i jednocze-nie budzc niepokój. Poczu, /e traci kontrol
nad wasn mimik.
- Emily - powiedziaa dziewczyna i obejrzaa si za siebie.
Drog nadchodzili dwaj m /czy4ni. Rozmawiali wesoo, a
jednocze-nie pilnie si rozgldali po okolicznych polach.
Dziewczyna omal na niego nie wpada, byskawicznie chowajc
si za beczuki. Gwydion przykucn obok niej.
Nagle w domu rozbrzmiaa muzyka. Towarzyszy jej wybuch
rado-ci i brawa. M /czy4ni przyspieszyli kroku, weszli do
-rodka. Emily odetchn a g boko.
- Znasz ich? - spyta Gwydion.
- Tak - odpara krótko dziewczyna.
Ukl ka i ostro/nie wystawia gow ponad beczki. Nie
dostrzegszy nikogo, wstaa i otrzepaa spódnic z kurzu.
Gwydion równie/ si podniós. Do tej pory niewiele mia do
czynienia z kobietami, modymi czy starymi, ale czu, /e ta
dziewczyna jest inna. W jej oczach byszczaa inteligencja i
tajemnica. Fascynowaa go. Mo/e dlatego /e bya jedyn
przedstawicielk jego rasy, któr do tej pory spotka. A mo/e
chodzio o to, /e nie potrafi oderwa0 od niej wzroku. Tak czy
inaczej nie chcia, /eby mu ucieka.
- Dlaczego si ukrywasz? Nie lubisz ta8czy0?
Gdy Emily na niego popatrzya, znowu dozna dziwnego uczu-
cia. Krew uderzya mu do gowy, r ce zacz y si poci0, ogarn a
go sabo-0.
- Uwielbiam - odpowiedziaa z rozmarzeniem w gosie.
- W takim razie mo/e zata8czymy? To znaczy, je-li masz ochot .
Natychmiast zawstydzi si wasnej niezr czno-ci. Emily po-
trzsn a gow. Na jej twarzy odmalowa si /al.
- Nie mog - powiedziaa ze smutkiem. - Jeszcze nie teraz.
Przykro mi.
- O co chodzi?
Sposzona obejrzaa si za siebie. Chyba nie dostrzega /adnego
zagro/enia, bo odwrócia gow i spojrzaa mu prosto w oczy.
- Czy to wszystko nie wydaje ci si ... barbarzy8skie?
Gwydion by zaskoczony, wybuchn -miechem.
- Owszem - przyzna z wahaniem. Nie chcia by0 niegrzeczny.
- Troch tak.
- Wi c wyobra4 sobie, jak ja si czuj .
Dziewczyna podobaa mu si coraz bardziej. Wycign do niej
r k .
- Chod4my std - powiedzia.
Emily zerkn a za siebie, a nast pnie podaa mu do8. Ruszyli drog
mi dzy beczkami. Noc bya pi kna, ciepy wietrzyk niós d4wi ki
skocznej muzyki i radosne gosy. Zabawa trwaa w najlepsze.
Gwydionowi cisn o si na usta tyle pyta8, /e nie wiedzia, od
czego zacz0. Nie chcia odstr czy0 Emily w-cibstwem. Wskaza
bukiecik.
- Przysza- tutaj z kim-?
Dziewczyna zmarszczya brwi. Po chwili na jej twarzy pojawi
si wyraz zrozumienia.
- Nie - odpara z lekkim u-miechem. - To prezent od mojego
ojca. Na ta8ce przed /niwami nie przychodzi si parami.
- Rozumiem.
Gdy znale4li si w blasku lamp, skorzysta z okazji, /eby- lepiej
przyjrze0 si Emily. Suknia z ciemnego aksamitu, chyba granatowego,
miaa g boki dekolt z koronkow wstawk, obr bek z takiej samej
- 5 -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gdziejesc.keep.pl