Henri Loevenbruck - Mojra - Wilczyca i córka ziemi - rozdział pierwszy (po polsku), e book
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROZDZIAŁ 1
DŁOŃ NA WRZOSOWISKU
Pamięć ludzka nie zna wspomnień Ziemi. Wydaje nam się, że wiemy wszystko o świecie i jego
historii. Istniały jednak zapomniane epoki pełne czarów i cudów, które zniknęły bezpowrotnie.
Pamiętają o nich tylko drzewa, niebo i wiatr. Lecz jeśli w letni wieczór położysz się wśród trwa i z
otwartym sercem wsłuchasz w ich szepty, być może usłyszysz tę historię z odległych czasów, z krainy
zwanej Gaelią: opowieść o białej wilczycy i dziewczynce, na którą wołano Alea.
Było to w epoce, którą zwano Trzecią Erą. Pewnego wieczoru w hrabstwie Sarre, na wydmie
w samym środku piaszczystego wrzosowiska, płakało dziecko.
W gasnącym blasku zachodzącego słońca jak okiem sięgnąć nie widać było żywej duszy, po za
tą dziewczynką w łachmanach, skuloną w miejscu, gdzie kończył się ślad jej stóp. Na wydmie hulał
suchy i ciepły wiatr, który porywał amarantowe gałązki wrzosów i podnosił chmury białego piasku.
Zmierzch wypełniał się powoli zapachem dymu z rozpalonego w odległych domostwach ognia.
Alea siedziała zagubiona pośrodku pustkowia, wystawiona na kapryśne podmuchy.
Mierzwione przez wiatr kosmyki czarnych włosów smagały jej policzki. Spod potarganej czupryny
błyskały chwilami ciemnobłękitne oczy. Dziewczynka kryła twarz w ramionach. Pod łopoczącą
chłostaną przez wiatr koszulą rysowała się filigranowa dziecięta sylwetka.
Alea zanurzyła ręce w piasku, podniosła dwie garście i pozwoliła mu powoli przesypać się
przez palce. Ziarenka, niczym w klepsydrze, przepływały jedno po drugim. Podmuchy wiatru tłumiły
wszelkie odgłosy życia i czas zdawał się biec w zwolnionym tempie. Wznosząca się na południu jedna
z gór pasma Gor-Draka była tak stara, że u jej podnóża lata zdawały się sekundami. Była tak wysoka,
że ludzie wyglądali przy niej jak pyłki kurzu, które mogły zostać porwane nawet przez lekki wiosenny
wietrzyk, jak drobinki życia, targane przez ślepe siły w szalonej grze przeznaczenia – Mojry.
Alea zastanawiała się, czy Mojra jej nie opuściła, tym razem na zawsze. Jakaż się czuła
samotna!
Podniosła wreszcie głowę, by wystawić swą trzynastoletnią twarz na podmuch wiatru. Twarz
szczupłą, smutną, surową i delikatną zarazem. Ciemne sługi, ślady po wyschniętych już łzach, znaczyły
jej policzki. Była inna i powtarzano jej to tysiące razy. Wyglądem nie przypominała mieszkańców
hrabstwa Sarre. Od ludzi z wioski różniło ją wszystko: smukła sylwetka, smagła cera, skośne oczy i
czarne, niesforne, długie, proste włosy.
Ziarenka piasku obsypywały jej włosy i drobne ciało niczym złoty deszcz. Opuściła ręce i
zaczęła rozgrzebywać ziemię, by uciszyć swój gniew, zapomnieć o łzach i cierpieniu, które rozrywało
jej wnętrzności. Nigdy jeszcze nie czuła podobnego bólu. Tak jakby ktoś pięściami okładał jej brzuch.
Nie rozumiała, co się dzieje. Jak zawsze, gdy była smutna, tak i teraz przyszła się wypłakać na
wrzosowisku, pragnęła być blisko Ziemi, sama wobec natury, która zdawała się jej słuchać.
To nie był zwykły dzień, zrozumiała to już z samego rana. Mieszkańcy miasteczka znowu ją
wygnali i było to jeden raz za dużo. A ból, który przeszywał jej biodra i podbrzusze, dodatkowo
pogarszał sprawę. Alea nie wiedziała jeszcze, że wkrótce przeżyje bajeczną przygodę, tak bajeczną, że
godną opowiedzenia całe wieki później, na kartach tej książki.
O nagle jej dłoń natrafiła na coś zagrzebanego w piasku.
*
Legenda głosi, że nieco wcześniej, w samym środku wiosny, podobna samotność stała się
udziałem wilczycy. Dawni bojarze nazywali ją Imala, co w naszym jeżyku oznacza Biała, a wołano na
nią tak z powodu jej umaszczenia, które w przeciwieństwie do koloru sierści wszystkich innych
wilkołaków było śnieżnobiałe.
Tego wieczoru poszła do wodopoju u podnóża góry, by po powrocie położyć się w swojej
noże, gdzie wkrótce miała wydać na świat potomstwo. Samce, gdy tylko zauważyły dziwne
zachowanie samic, które skomląc, kręciły się w koło w poszukiwaniu wygodnego legowiska,
poszerzyły jamę wykopaną pod osłoną pochylonej skały wysoko na zboczu góry. Jama była wspaniała:
za dnia wystawiona na promienie słońca, ale osłonięta od wiatru, położona zaledwie kilka kroków od
jeziorka, w którym pływały wielkie ryby, lecz wystarczająco wysoko, by można było w porę odeprzeć
atak innych drapieżników. Już od dłuższego czasu sfora pozostawała w tym samym miejscu: w
tamtym okresie ziemia była żyzna i lasy obfitowały w zwierzynę, więc pożywienia nigdy nie
brakowało. Było wystarczająco dużo saren i jeleni, by wilki nie musiały migrować każdej zimy.
Imala ostrożnie schodziła ze zbocza. Wysunęła głowę do przodu, nadstawiła uszu, gotowa w
każdej chwili uskoczyć. Z ciężkim, nabrzmiałym brzuchem czuła się słaba, a inne drapieżniki rzadko
wahały się przed zaatakowaniem ciężarnej samicy. Deszcze ustały ponad tydzień temu i rzadka dotąd
roślinność zaczęła się w końcu zielenić. Jezioro porastały nowe delikatne kępy trawy. Dzięki temu
miejsce było widoczne z daleka, zieleń była tam bardziej intensywna i wydzielała mocniejszy,
przesycony świeżością zapach. Imala bez trudu znalazła to, czego szukała. Piła bardzo długo, co chwila
podnosząc psyk, by rozejrzeć się dookoła, po czym jeszcze przez zachodem słońca wróciła do swego
legowiska. Sierść z brzucha, którą traciła od kilku dni, tworzyła na Ziemi wygodne puchowe posłanie i
wilczyca z ulgą położyła się na tym miękkim dywanie z na wpół zamkniętymi oczami. Była bardzo
zmęczona i niewiele widziała, jednak samce wolały się zajmować Aheną, samicą dominującą, która
też była w ciąży, i pozostawiły Imalę samą sobie.
Imala była inna niż reszta wilczyc. Żadna z nich nie odważyłaby się połączyć z samcem, jeśli
wataha miała już dominującą parę. Było to sprzeczne z zasadami sfory. Wilczyce dobrowolnie
podporządkowywały się samicy dominującej i same ograniczały swój popęd. Imala postąpiła inaczej.
Była odważna i zuchwała, nie miała żadnych wątpliwości, że jeśli nie uda się jej zastąpić samicy
dominującej, opuści watahę. Imala nie mogła już być uległa. Natura przeznaczyła ją do czego innego.
Wilczyca musiała wydać na świat potomstwo.
Stado nigdy nie chciało jej do końca zaakceptować, być może z powodu jej białej sierści, ale
także dumy, jaką zdawała się z tego powodu odczuwać. Postanowiła więc sama zająć się narodzinami
swych szczeniąt, mając tylko nadzieję, że Taimo, ich ojciec, porzuci w końcu Ahenę, aby pomóc jej
wykarmić małe.
Zima minęła, wilkom udało się przeżyć, i to w dużej liczbie, i Imala wiedziała, że jej
miot to dla klanu za wiele. Jednak mimo to była dumna i żaden członek stada nie był wstanie jej
przestraszyć. Była najsilniejsza wśród młodych wilczyc i przez dwie poprzednie zimy próbowała w
okresie rui zając miejsce samicy dominującej. Jednak Ahena była wciąż nie do pokonania i przegrana
Imala połączyła się w ukryciu z Taimo, jednym z młodych wilków. Tego samego dnia stała się rywalką
Aheny, która korzystała z każdej nadarzającej się okazji, by przypomnieć jej o swej wyższości groźnym
warczeniem lub agresywnymi zaczepkami.
Wszystko wskazywało na to, że jedność klanu jest zagrożona. Stadu groził rozłam. Takie było
prawo natury – walczyć albo zginąć. Imala instynktownie rozumiała, że jeśli zbyt długo zostanie w tej
sforze, Ahena w końcu ją zaatakuje i z pewnością zabije. Należało więc odejść, zabierając ze sobą co
najmniej jednego wilka. Ale nie od razu. Najpierw pokaże, że jest wilczycą i może wydać na świat
potomstwo.
Kiedy Imala ułożyła się wygodnie na swym nowym posłaniu, a słońce skryło się całkowicie za
ogromną skałą górującą nas wilczą jamą, jako pierwsza zaczęła wyć. Wilki z innych odległych sfor
odpowiedziały dużo wcześniej niż jej własna wataha.
*
Zaskoczona Alea nagle przestała kopać. Co też mogło się znajdować pod tą warstwą piachu w
samym środku wrzosowiska? Było coś dziwnego w przedmiocie, którego dotknęły jej palce. Czy było
to coś cennego? Może jakieś ukryte pieniądze?
Alea była sierotą i jej dzieciństwo upłynęło na pogoni za szczęściem, którego nigdy nie udało
jej się schwytać. W końcu nauczyła się niczego nie oczekiwać od losu i nie wierzyć w dobroć innych
ludzi. Wydawało się, że Mojra uwzięła się na to biedne dziecko, by sprawdzić jego wytrzymałość.
Dziewczynka nauczyła się żyć samotnie w poczuciu ciągłego zagrożenia i bezbronności. Odkąd sięgała
pamięcią, zawsze musiała walczyć o przetrwanie, patrząc z daleka, jak inne dzieci w jej wieku śmieją
się i bawią beztrosko. A w Saratei, jak w całym hrabstwie Sarre, nie lubiano brudnych nędzarek jej
pokroju.
Miasto nie znało litości dla dzieci ulicy, oferując jako schronienie tylko kamienne mosty, pod
którymi Alea kładła się na gołej ziemi, czekając na sen i wpatrując się o odblaski wilgotnego bruku
nabrzeży. Włóczęgostwo było zakazane w Saratei, gdzie pracy było w bród dla każdego, tak
przynajmniej utrzymywali starcy, kupcy i lokalne matrony, które zasłaniały oczy swoim małym
podopiecznym, gdy obok przechodziła Alea, z rękami w kieszeniach, rozczochranymi włosami, z
pewnością szykującą jakąś niegodziwość. Wszyscy skarżyli się na włóczęgostwo porzuconych dzieci,
ale tylko nieliczni byli skłonni dać Alei jakąś pracę. Ona zresztą i tak nie miała najmniejszej ochoty
pracować. Nauczyła się nikomu niczego nie zazdrościć, bo w głębi serca wiedziała, że jest wyjątkowa.
A ponieważ czuła się szczęśliwa wyłącznie na łonie natury – wieczorami, gdy uciekała z miasta –
uznała, ze jest córką Ziemi, a jej jednymi towarzyszami są wiatr, piasek, drzewa, niebo i zwierzęta.
Córka Ziemi, taki przybrała przydomek i tak kazała na siebie wołać dzieciakom z miasteczka.
Nikt nie znał Saratei tak dobrze jak ona: jej wąskich uliczek, starych studni, zagajników,
zapomnianych stodół i spichlerzy, nikt nie potrafił się tak dobrze skryć w ciemnych zaułkach
miasteczka, nikt nie potrafił tak szybko uciekać i zniknąć w labiryncie mrocznych uliczek. Nawet
łobuzy z ulicy, którym często stawiała czoło. Nauczyła się, jak przetrwać mimo swej samotności, i
tylko to się liczyło. Potrafiła się bić, często musiała to robić, przy spotkaniu z innymi bezdomnymi
włóczęgami w jej wieku. Potrafiła szybko biegać, spać pod gołym niebem i nauczyła się zadowalać
tym, co przynosił każdy dzień. Oczywiście bywało, że znajdowała przyjaciół, kilku życzliwych
mieszczan, którzy od czasu do czasu nieco jej pomagali, ale nigdy nie trwało to długo, a już z
pewnością nie było w stanie przetrwać nawiedzających miasto plag i klęsk głodu wpędzających
mieszkańców w skrajną nędzę.
Alea musiała radzić sobie sama. Większość czasu spędzała po zachodniej stronie miasteczka,
w pobliżu rynku, gdzie ludzie byli zbyt zajęci swoimi sprawami, by zwracać na nią uwagę. Czasem jakiś
kupiec dał jej kilka monet w zamian za pomoc w rozładowaniu towaru lub rozstawieniu straganu.
Przez kilka dni miała za co kupić jedzenie, ale monety szybko znikały i musiała szukać nowego
sposobu na przeżycie. Wybierała się wtedy daleko za miasto i zbierała wszystko, co później mogła
sprzedać: jagody, grzyby, zioła czy świeże ususzone kwiaty z łąk hrabstwa Sarre, które potrafiła
układać w przepiękne bukiety. Niektórzy mieszkańcy wioski kupowali jej różne produkty, a oberżysta
z Gąski na Ruszcie płacił jej nawet więcej, niż chciała. Życie zaczynało się od nowa i Alea z dumną
miną kupowała sobie jedzenie.
Zupełnie inaczej było zimą. Dziewczynka wbrew swoim zwyczajom musiała kraść, a czasem
przyłączała się do grupy wędrowcy zatrzymujących się na chwilę w miasteczku, którzy zgadzali się jej
pomóc. Później ruszali w dalszą drogę i znów zostawała całkiem sama.
Zawsze była sama. Znała tylko tę samotność na ulicach miasta. W każdym razie nie miała
żadnych innych wspomnień. Skąd się tu wzięła? Zajęci sobą mieszczanie na pewno jej tego nie
powiedzą. Czy miała rodziców? A jeśli nie, to kto ją tu zostawił i ile miała wtedy lat? Wolała o tym
wszystkim nie myśleć. Wolała zapomnieć.
Lecz dzisiaj wszystkie te pytania powróciły ze zdwojoną siłą. Tak jakby łzy i dziwny ból brzucha
nagle przywołały je z niepamięci, a jakiś głos w jej głowie powtarzał: „Uciekaj stąd, zmień swoje
życie!”.
Jeśli więc w ziemi krył się skarb, Alea obiecała sobie, że powróci do Saratei ostatni raz, po to,
by zemścić się na tych, którzy pozbywali się jej, tak jak usuwa się szkodnika. W końcu zasiądzie przy
stole bogaczy z wioski. A później uda się do Providence, największego miasta w całym królestwie, i
zostanie powszechnie szanowaną damą.
Przede wszystkim jednam zemści się na Almarze, tłustym rzeźniku z Saratei, który złapał ją
dzisiaj, gdy usiłowała zwinąć dwa kawałeczki mięsa. Zaczaił się na nią, schowany za sąsiednim
straganem, i skoczył, gdy próbowała uciec z kawałkami wołowiny za pazuchą. Biedna Alea nie miała
szans w starciu z tuszą przekupnia, padła więc oszołomiona na ziemię przy salwach śmiechu i
okrzykach zachwyconej widowiskiem gawiedzi. Rzeźnik odebrał swoje kawałki mięsa, co pozostali
kramarze obserwowali z dużym rozbawieniem.
- Wynoś się z miasta, bo następnym razem zawołam żołnierzy!
Kiedy próbowała się podnieść, ktoś rzucił w nią jabłkiem. Owoc trafił ją w plecy i Alea
krzyknęła z bólu. Wtedy przekupnie podchwycili pomysł i zaczęli rzucać w nią bez litości wszystkim,
co wpadło im w ręce. Uciekała pod gradem kamieni. Biegła aż do bram miasta i nie zatrzymała się,
póki nie dotarła daleko na wrzosowisko, gdzie siedziała teraz z policzkami mokrymi od łez.
Normalnie szybko zapomniałabym o podobnym zdarzeniu, przełknęłaby łzy i pewnie nie
uciekałaby z miasteczka, mimo gróźb. Nie pierwszy raz dała się złapać kramarzowi i nie pierwszy raz
urządzono sobie rozgrywkę, upokarzając ją publicznie. Okrucieństwo mieszkańców Saratei nie było jej
niespodzianką, dlatego dawno temu Alea zamknęła się w swojej skorupie.
Jednak tego dnia skorupa pękła. Alea nie wiedziała dlaczego, ale czuła się inaczej niż zwykle i
wolała uciec na wrzosowisko, by znaleźć tu spokój i samotność. Czuła się słaba, bezbronna, a przede
wszystkim bardzo zmęczona. Nie miała zupełnie siły walczyć, jakby po trzynastu latach tolerowania
tej sytuacji doszła do granic wytrzymałości, jakby nagle pękła ostatnia cienka nić, która łączyła ją z
tym cygańskim życiem, i pozostawiła całkowicie bezsilną. Miała już dość swego losu.
Alea westchnęła i zabrała się do odkopywania tajemniczego przedmiotu, który znalazła w
piasku.
*
W tamtych czasach noce były zupełnie inne. Gdybyście mogli położyć się na szczycie tego
wzgórza, usłyszelibyście wszystko to, co dziś już nie istnieje lub zostało zgłuszone przez hałas czyniony
przez ludzi. Usłyszelibyście szum wiatru w liściach i gałęziach, by po chwili nagle ucichnąć.
Usłyszelibyście odgłosy drzew i ich mieszkańców, ptaków i gryzoni, które zdawały się nigdy nie
usypiać. Usłyszelibyście szemranie ukrywających się przed ludzkim wzrokiem chochlików, które od
zmierzchu do świtu szeptały wśród drzew niczym tajni spiskowcy. Był to urzekający koncert,
kołysanka rozbrzmiewająca w samym sercu lasu.
Imala zwinięta w kłębek na swym posłaniu obudziła się nagle, czy to za sprawą samców,
które, korzystają z panujących ciemności, wybierały się właśnie na polowanie, czy też przez małe
wilczki poruszające się w jej brzuchu, jakby już chciały wydostać się na zewnątrz.
Taimo, nim wyruszył na łowy, zbliżył się do niej powoli i musnął ją delikatnie łapą. Pokazał jej
po prostu, że czuje jej lęk i zmęczenie i że przyniesie jej coś do jedzenia. Jednak Imala pod wpływem
budzącego się w niej instynktu macierzyńskiego warknęła tylko ostrzegawczo i patrzyła, jak Taimo
odchodzi ze zwieszonym łbem. Nigdy wcześniej nie rodziła, ale przeczuwała, że sprawi jej to ogromny
ból i że będzie potrzebowała wiele siły i cierpliwości, aby zapewnić potomstwu przetrwanie. Być
może przypomniała sobie własną matkę i dzięki temu wiedziała, co robić. Powinna teraz spać.
Późną nocą uspokoiło ją w końcu dobiegające z daleka wycie młodej wilczycy i pozwoliła się
ukołysać w tej harmonijnej pieśni. Przeciągły ton sięga granic wysokości, na moment zastygał na
najwyższej nucie, po czym opadał i zanikał, by po chwili znów rozbrzmieć. Już kiedyś słyszała to wycie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]