Hakan Nesser - Kim Novak nigdy nie wykapała sie w jeziorze Genezaret, Ebook 04
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Håkan Nesser
Kim Novak nigdy nie wykąpała
się w jeziorze Genezaret
(powieść kryminalna)
Kim Novak badade aldrig i Genesarets sjö
przekład:
Bratumiła Pawłowska i Marcin Aszyk
Jacek Santorski & Co.Agencja Wydawnicza
Warszawa 2006
Pamięci Gunnara
Rozdział 1
Będzie o Potworności - to, o czym chcę teraz opowiedzieć. To
przecież tamto brzemienne w skutki zdarzenie sprawiło, że
lato tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku pamiętam lepiej
niż wszystkie inne lata z czasów mojego dorastania. Rzuca ono
ponury cień na tyle innych spraw. Na mnie i na Edmunda. Na
moich biednych rodziców i brata, na cały ten czas; położone na
równinie miasto, z jego ludźmi i zdarzeniami, których nigdy
bym nie wyłowił ze studni zapomnienia, gdyby nie to, co się
wydarzyło. Potworność.
Od czego powinienem zacząć? Co mogłoby być idealnym
punktem wyjścia? Zmagałem się z tym pytaniem; istnieje tak
wiele możliwych wariantów. Zmęczyło mnie w końcu myślenie
o tych wszystkich niepowiązanych ze sobą nitkach, różnych
początkach tamtego lata, więc postanowiłem po prostu zacząć
od wspomnienia rozmowy odbytej w kuchni mojego domu
przy ulicy Sportowej.
Tylko ojciec i ja, ciepły majowy wieczór tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątego roku. Jak powiedziałem, tak zrobiłem.
- To będzie ciężkie lato - powiedział ojciec. - Powinniśmy się
na to nastawić.
Wylał przypalony sos do zlewu i kaszlnął. Obserwowałem jego
nieznacznie pochylone plecy i rozmyślałem. Ojciec nieczęsto
wieszczył złe proroctwa, więc przeczuwałem, że to coś
poważnego.
Chyba już nie dam rady - powiedziałem, przesuwając na
talerzu niedogotowane ziemniaki w stronę porcji mięsa, aby
wyglądało, że zjadłem przynajmniej połowę.
Podszedł do stołu kuchennego i przez kilka sekund
obserwował resztki obiadu. Jego twarz przybrała nieco smutny
wyraz; zrozumiałem, że mnie przejrzał, zabrał jednak talerz i
bez komentarza zeskrobał jego zawartość do wiadra pod
zlewem.
- Jak się rzekło, ciężkie lato - powtórzył, wciąż tak samo się
pochylając.
- Jest jak jest - odpowiedziałem.
Właśnie te słowa były jedną z jego recept na wszystkie życiowe
trudności, a ja przyjąłem je za swoje, aby zobaczył, że chcę być
dla niego wsparciem. Pokazać, że tkwimy w tym razem i że
jednak czegoś się przez te lata nauczyłem.
- Święta prawda - powiedział - człowiek strzela, Pan Bóg kule
nosi. -Jak się rzekło - przytaknąłem ojcu.
Ponieważ był to całkiem ładny majowy wieczór,
postanowiłem wpaść do Benny’ego. Benny był jak zwykle w
toalecie, więc najpierw posiedziałem chwilę w kuchni z jego
przygnębioną matką.
- Jak się miewa twoja mama? - zapytała.
- To będzie ciężkie lato - powiedziałem.
Pokiwała głową. Wyciągnęła chusteczkę z kieszeni fartucha.
Matka Benny’ego wiosną i latem cierpiała z powodu alergii.
Miała katar sienny, jak to się mówi. Kiedy się głębiej nad tym
zastanowię, wydaje mi się, że miała go przez cały rok.
- Mój ojciec tak powiedział - dodałem.
- Ach, tak. Przyjdzie pora, przyjdzie rada.
W tym czasie zacząłem się już uczyć, że w taki właśnie sposób
mówią dorośli. I to nie tylko mój ojciec; tak właśnie należało
robić, jeśli chciało się pokazać, że nie ma się już mleka pod
nosem.
Od kiedy moja mama poważnie zachorowała i znalazła się w
szpitalu, zacząłem rejestrować najważniejsze zwroty, abym
mógł je potem wykorzystywać według potrzeb.
Jest jak jest.
Wieczne utrapienia.
Mogło być gorzej.
Tak niewiele wiemy.
Albo czemu nie: „Głowa do góry, a nogi w dół” - tak jak to sto
razy dziennie powtarzał zezowaty Karlesson z kiosku.
Albo: „Przyjdzie czas, przyjdzie rada” - tak jak pani Barkman.
Benny właśnie nazywał się Barkman. Benny Jesaias Conny
Barkman. Byli tacy, którzy uważali, że był to dziwny zestaw
imion, lecz on sam nigdy nie narzekał.
- Ukochane dziecko ma wiele imion - mawiała jego mama i
szczerzyła się tak, że było widać jej dziąsła w kolorze pasztetu
z wątróbki.
- Zamknij gębę - mawiał wtedy Benny.
Chociaż więc stałem jedną nogą w świecie dorosłych, nie
mogłem przestać zastanawiać się, dlaczego ludzie po prostu
nie milczą, gdy wiadomo, że nie mają nic do powiedzenia. Tak
jak pani Barkman.
Jak Karlesson z kiosku, który czasami, gdy miał wielu
klientów, mówił na wdechu, co, prawdę mówiąc, brzmiało
paskudnie.
- Jak ona się ma? - spytała pani Barkman, wycierając z nos
chusteczką.
- Ciągłe utrapienia - odrzekłem i wzruszyłem ramionami. -
Chyba nie za dobrze.
Pani Barkman położyła ręce na kolanach. Wydawało mi się, że
miała mokre oczy, ale to pewnie z powodu kataru siennego.
Była dużą kobietą, zawsze ubraną w kwieciste sukienki. Mój
ojciec uważał, że była trochę niedorozwinięta.
Nie miałem pojęcia, co to oznaczało, i niewiele mnie to
obchodziło. To z Bennym chciałem gadać, a nie z jego
załzawioną mamuśką.
- Dużo sra - powiedziałem, głównie po to, żeby zagrać
dorosłego i podtrzymać rozmowę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]