Harrison Harry-Stalowy szczur 2-Stalowy Szczur idzie do wojska, KSIĄŻKI

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HARRY Harrisom - Stalowy Szczur idzie do wojska
HARRY HARRISON
Stalowy Szczur idzie do wojska
(Przełożył: Jarosław Kotarski)
1
Byłem za młody, by umierać!
Zazwyczaj nie umiera się, mając osiemnaście lat, ale niestety, to mi właśnie groziło. Palce słabły z sekundy na
sekundę, a szyb windy pod moimi stopami miał chyba z kilometr głębokości. Jakby co, to nawet mokra plama nie zostanie.
Rzadko poddaję się panice, ale tym razem nie widziałem żadnego wyjścia z sytuacji, w którą, co gorsza, sam się
wpakowałem ignorując dobre rady, zarówno moje własne, jak i Hetmana.
Może zresztą zasłużyłem sobie, by tak skończyć. Jeśli miałem naprawdę być Stalowym Szczurem, to w tak
idiotycznej postaci, jak w tej chwili, nie miałem na to szans i skrócenie moich męczarni byłoby samarytańskim uczynkiem.
Metalowa framuga pokryta była jakimś smarem i dłonie ślizgały się coraz bardziej, palcami stóp zaś ledwie sięgałem
wąziutkiej półeczki. Ból mięśni nóg dołączał powoli do kilku innych dolegliwości, gnębiących mnie od dłuższej chwili.
A przecież plan był taki prosty i logiczny zarazem, taki inteligentny! Teraz gotów byłem uznać go za szczyt
idiotyzmu i to twierdzenie z pewnością było bliższe prawdy. Na dobitkę, z nieznanych zupełnie powodów przygryzłem
sobie wargę, na co dopiero teraz zwróciłem uwagę. Czym prędzej wyplułem krew z ust, dzięki czemu prawa dłoń niemal
omsknęła się z framugi. Adrenalina jednak czyni cuda; złapałem się ponownie, choć przed sekundą gotów byłem
przysięgać, że nie dam rady ruszyć palcem.
Czas płynął, adrenalina, z czystej złośliwości zapewne, przestała się wydzielać, a sytuacja pozostała bez zmian, jeśli
nie liczyć postępującego wyczerpania. Zanosiło się na to, że pozostanę tu na wieczność, czyli dopóki nie odpadnę,
zmęczony... Trzymałem się chyba tylko dzięki wbitemu mi do głowy przez Hetmana uporowi, by nigdy się nie poddawać.
Nagle usłyszałem odległy, ale jakoś znajomy, drażniący ucho wizg. Dłuższą chwilę go ignorowałem, co można położyć na
karb ogólnego otępienia. W szybie było ciemno, ale powoli odwróciłem głowę i spojrzałem w dół, gdzie coś najwyraźniej
leciutko pobłyskiwało.
Winda była w ruchu! I to w górę!
Nie był to przesadny powód do radości, jeśli wziąć pod uwagę, że gmach miał dwieście trzydzieści trzy piętra i małe
było prawdopodobieństwo, że winda zatrzyma się gdzieś blisko pode mną. Mogło również się zdarzyć, że pojedzie wyżej,
zamieniając mnie po drodze w rozgniecioną pluskwę. Póki co, zbliżała się ze świstem wypychanego powietrza.
Znieruchomiała pod moimi nogami, co zakrawało na cud. Usłyszałem jak otwierają się drzwi, a po chwili dotarła do
mnie następująca wymiana poglądów:
- Będę cię osłaniał, ale lepiej odbezpiecz broń.
- Serdeczne dzięki! Nie przypominam sobie, bym zgłosił się na ochotnika.
- Ja cię zgłosiłem. Jestem starszy rangą i to załatwia sprawę, nie? Młodszy rangą wartownik wymruczał coś
niepochlebnego i jak potrafił najciszej, ruszył ku drzwiom. Gdy jego cień zamajaczył w szparze, delikatnie postawiłem
lewą nogę na dachu windy. Obaj wykonaliśmy swoje manewry równocześnie, toteż drugi wartownik niczego nie zauważył.
Z prawą nogą poszło równie łatwo, problem jednak stanowiły kończyny górne: tak zawzięcie wczepiły się w futrynę, że
palce nijak nie chciały się teraz rozprostować.
- Korytarz pusty - dobiegło z pewnej odległości.
- Sprawdź czujniki zbliżeniowe. Ten w korytarzu warknął coś niezrozumiale, a ja uwolniłem wreszcie prawą dłoń.
- Jeśli nie liczyć mnie, to ostatnio był tu ktoś o osiemnastej, ale wtedy obsługa szła do domu.
- No to mamy zagadkę - ucieszył się, zupełnie nie wiedzieć czemu, ten w windzie. - Odczyt wskazuje, że winda
dotarła do tego piętra, a gdy ściągnęliśmy ją w dół, była pusta. A teraz ty twierdzisz, że nikt z niej nie wysiadał.
Zastanawiające.
- Nic dziwnego, zwykła awaria. Komputer zgłupiał i sam wydał sobie polecenie uruchomienia windy.
- Z przykrością muszę przyznać ci rację. Wracamy do karciochów.
Wartownik wszedł z powrotem, drzwi windy zamknęły się, a ja siadłem spokojnie na dachu i wszyscy razem
ruszyliśmy w dół. Strażnicy wysiedli na poziomie więziennym, a ja zająłem się prostowaniem palców i rozmasowywaniem
skurczów, które jeden po drugim pojawiały się w moim, zwykle odpornym, organizmie.
Po odzyskaniu względnej kontroli nad własnym ciałem ostrożnie otworzyłem klapę, na której dotąd siedziałem, i
opuściłem się do kabiny. Wartownicy rżnęli w karty w dyżurce, a zatem nie należało się ich tutaj spodziewać. W miarę
spokojny wróciłem do celi tą samą drogą, którą wyszedłem. Drzwi na korytarz i do celi otworzyłem i zamknąłem za sobą
wytrychem, który umieściłem w wypróbowanym schowku, jakim jest wydrążony obcas. Z westchnieniem ulgi, od którego
aż echo poszło po miejscu mego uwięzienia, zwaliłem się na pryczę. Bałem się mówić głośno, ale w duchu skląłem się od
ostatnich, i to całkiem zasłużenie. Zachowałem się jak skończony, patentowany kretyn, który tylko dzięki zbiegowi
okoliczności nie powiększył grona aniołków. Drugi raz trudno byłoby liczyć na tyle szczęścia.
Pośpiech wskazany jest na ogół jedynie przy łapaniu pcheł, przy ucieczce z więzienia zaś stać się może gwoździem
do trumny. Pierwszą, pospieszną próbę miałem już za sobą, druga musi zatem być dobrze zaplanowana i o wiele bardziej
rozważna.
Szczególnie że oficer Marynarki Ligi, który mnie aresztował, niejaki kapitan Warod, wiedział o moim wytrychu, a
mimo to zostawił go na miejscu. Przyznał też, że nie lubi więzień, choć jest zwolennikiem przestrzegania prawa, wymiar
kary zaś, który mógłby mnie spotkać na mojej rodzinnej planecie Rajski Zakątek, byłby znaczną przesadą. Osobiście
miałem podobne zdanie, a ponieważ, jak wspomniałem, wiedział o wytrychu i słowa nie pisnął, nie musiałem się spieszyć.
Łatwiej poza tym było planować ucieczkę nie z doskonale strzeżonego i pełnego cudów techniki więzienia leżącego na
terenie bazy Ligi, ale w czasie transportu z planety Steren-Gwandra, którą znałem zresztą tylko z nazwy. Odpoczynek,
regularne posiłki i święty spokój były miłą odmianą po trudach wojny na Spiovente. Należało korzystać z sytuacji i
regenerować siły.
Wszystko to wiedziałem już wcześniej, ale teoria z praktyką rozminęły się za sprawą pewnej dziewczyny, którą
spotkałem przypadkiem i natychmiast rozpoznałem. Efektem tego zdarzenia była właśnie ta niemal fatalna w skutkach
1 / 65
HARRY Harrisom - Stalowy Szczur idzie do wojska
ucieczka, która o mało co nie zakończyła mojej tak wspaniale zapowiadającej się kariery przestępczej. I pomyśleć, że
wszystko zaczęło się tak niewinnie...
Sprawa wynikła bowiem podczas popołudniowego spaceru, czyli głównej atrakcji dnia polegającej na wypuszczeniu
wszystkich z cel i zezwoleniu im na tupanie w kółko po żelbetowej płycie wewnętrznego dziedzińca, gdzie zażywać mogli
łagodnego blasku obu słońc tutejszego systemu. Jak co dnia pałętałem się z wolna, starając się ignorować resztę
towarzystwa, co nie było zresztą specjalnie trudne: obecna tu banda rzezimieszków (określenie ich przestępcami byłoby
niezasłużonym komplementem) charakteryzowała się twarzyczkami nie skażonymi wręcz inteligencją. W pewnej chwili
jednak coś tak ich ożywiło, że pognali całą gromadą do drucianej siatki przedzielającej podwórze. Coś takiego nigdy
jeszcze się nie zdarzyło. Sytuację wyjaśniły rozmaite wulgarne propozycje i świńskie okrzyki, które zaczęli z siebie
wydawać: po drugiej stronie były kobiety. One i alkohol stanowiły jedyne bodźce, mogące wyrwać na chwilę szare
komórki moich kompanów z typowego dla nich otępienia.
Na drugiej części dziedzińca faktycznie pojawiły się trzy nowe więźniarki, o czym przekonałem się naocznie,
dawszy uprzednio w ucho pierwszemu byczemu karkowi, który zasłaniał mi widok. Właściciel karku nawet nie pisnął,
tylko grzecznie osunął się na ziemię, a ja zobaczyłem, co chciałem. Na dwie spośród nich nie było zresztą sensu zwracać
uwagi, jako że należały do tego samego podgatunku co moi towarzysze i równie żywo jak oni odpowiadały na zaczepki,
uzupełniając słowa wymownymi gestami. Trzecia jednak była inna - szła spokojnie, ponuro wpatrując się w ziemię i
ignorując całe zamieszanie. Co zaś dziwniejsze, wydawało mi się, że gdzieś ją już widziałem. Interesujące, jeśli zważyć, że
nie miałem dotąd bliższych kontaktów z płcią przeciwną, nigdy wcześniej nie słyszałem nawet o tej planecie, drogę z
lądowiska do więzienia zaś przebyłem mało przytomny. Z tak niewielkiej odległości trudno jednak było się pomylić:
panienka była znajoma, i to tak dalece, że pamiętałem nawet jej imię.
Była to Bibs, szczególny załogant na statku niejakiego kapitana Gartha.
Dla mnie przede wszystkim mogła okazać się cenna jako ślad prowadzący do dowódcy, z którym miałem rachunek
do wyrównania. To on nas porzucił i sprzedał na Spiovente, on był przyczyną śmierci Hetmana. Musiałem zatem z nią
porozmawiać, jako że odczuwałem nieodpartą chęć stania się przyczyną zejścia Gartha z tego padołu.
To było właśnie powodem, iż pchany nieopanowanym entuzjazmem, wypuściłem się na ową nocną przechadzkę,
która zakończyła się dobrze wyłącznie dlatego, że kompletni idioci miewają dubeltowe szczęście. Uczyniłem to nie myśląc
i zakładając (naiwnie), że w całym tym ogromnym budynku środki bezpieczeństwa wyglądają wszędzie identycznie.
Owszem, drzwi wyposażono w śmiesznie proste zamki bez alarmów, jednakże w innych częściach gmachu roiło się wprost
od czujników. Winda była uprzejma poinformować strażników, że jedzie, a ledwie drzwi na najwyższym piętrze się
otwarły, dostrzegłem detektor na korytarzu. Dlatego właśnie ewakuowałem się przez dach windy, chcąc dotrzeć do
mechanizmu na szczycie szybu.
Ale żadnego mechanizmu tam nie było. Znalazłem jedynie drzwi, które prowadziły na kondygnację nie
uwzględnioną wśród przycisków windy. Właziłem właśnie na górę, gdy strażnicy ściągnęli windę w dół, zostawiając mnie
na ścianie niczym małpę, pozbawionego możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu, poza zapoczątkowaniem
swobodnego opadania, rzecz jasna; jednak ten wariant specjalnie mnie nie interesował.
Musiałem powtórzyć sobie, że
nie zawsze można liczyć na szczęście i że wskazane jest opracowanie rzetelnego
planu.
Odłożyłem zatem sprawę nieszczęsnej eskapady ad acta i zacząłem kombinować, jak by tu skontaktować się z
dziewczyną. Zdumiałem się przy tym nieco, bowiem wyszło mi, że najprościej byłoby zrobić to uczciwie, chociaż samo to
słowo brzmi tutaj cokolwiek osobliwie.
- Klawisz! Pobudka! - ryknąłem, waląc pięściami w drzwi celi. - Przestać śnić o dupach i zaprowadzić mnie do
kapitana Waroda. Klawisz! Natychmiast, albo jeszcze szybciej!
Jak można było przewidzieć, najpierw przebudzili się współwięźniowie, wściekli za przerwanie im zasłużonego
odpoczynku. Zorientowawszy się, komu zawdzięczają pobudkę, poczęstowali mnie piętrową, choć mało pomysłową litanią
zawierającą groźby użycia przemocy fizycznej, na co odpowiedziałem ochoczo, inicjując w ten sposób piękną pyskówkę.
To dopiero sprowadziło wściekłego jak wszyscy diabli strażnika.
- Cześć, słodziutki - przywitałem go radośnie. - Miło zobaczyć kogoś życzliwego.
- Chcesz zarobić guza, dzieciaku? - spytał strażnik, nie odbiegając zbytnio poziomem od pozostałych obecnych.
- Niespecjalnie, ale cię lubię, więc nie chcę, żebyś dostał po łbie. Masz mnie zaprowadzić natychmiast do kapitana
Waroda, gdyż znajduję się w posiadaniu informacji tak ważnych, że aż strach o tym mówić. Jak wyjdzie, że przez ciebie
nie dotarły na czas gdzie trzeba, to naprawdę ci nie zazdroszczę.
Pogroziliśmy sobie jeszcze trochę, ale widać było, że moja kwestia dotarła do strażnika, który dobrze wiedział, iż
najlepszym sposobem na spokojną służbę jest meldowanie o wszystkim przełożonym. Polazł zatem w końcu do telefonu.
Efekt był piorunujący - już po kilku minutach zjawiła się para przerośniętych klawiszy-kulturystów. Otworzyli drzwi mojej
celi, założyli mi kajdanki i pognali do windy. Nie minęło wiele czasu, a znaleźliśmy się w dość prymitywnie urządzonym
pokoju, gdzie przykuli mnie do przyśrubowanego do podłogi krzesła i wyszli. Kilka minut później pojawił się niezbyt
szczęśliwy i zasadniczo zaspany porucznik.
- Chcę Waroda - oświadczyłem. - Nie rozmawiam z fagasami.
- Zamknij się, diGriz, bo wpadniesz w jeszcze większe kłopoty. Kapitan jest w przestrzeni, więc nawet jakby chciał,
to teraz się z tobą nie zobaczy. Jestem z jego departamentu i albo powiesz, o co chodzi, albo zaraz odeślę cię do celi.
Propozycja godna była rozważenia. Zresztą nie miałem wyboru.
- Słyszał pan kiedykolwiek o szwendającej się po kosmosie świni, rodem z Yenian, o nazwisku Garth?
- Pewnie, że słyszałem - ziewnął przejmująco. - Śledziłem twoją sprawę na bieżąco. Czegóż to takiego nam jeszcze
nie powiedziałeś, robaczku?
- Mam dodatkowe informacje o tym przemytniku broni. Jak sądzę, nie zdołaliście jeszcze go przymknąć, co?
- Od pytań to ja tu jestem. Taki zwyczaj... - warknął, ale przestał ziewać. Sądząc po wyrazie twarzy porucznika, to
Garth zdołał im ostatnio prysnąć.
- Zobaczyłem dziś nową klientkę tego uzdrowiska - poinformowałem go w końcu. - Dziewczyna o imieniu Bibs.
- Dobra. A może powiesz jeszcze, co mnie obchodzą twoje fantazje erotyczne?
- Żadne fantazje. Ta panienka jest z załogi Gartha.
Podziałało. Nie miał tyle doświadczenia co jego szef i nie potrafił ukryć wrażenia.
2 / 65
HARRY Harrisom - Stalowy Szczur idzie do wojska
- Jesteś pewien?
- Proszę sobie sprawdzić. W kartotece powinny być dane nowych.
Siadł za metalowym biurkiem, odsłonił klawiaturę i zabrał się do roboty. Po paru sekundach spojrzał na mnie
krzywo.
- Dziś dostarczono tu trzy kobiety i żadna nie nazywa się Bibs.
- Być nie może! Czyżby kryminaliści na tym zadupiu zaczęli używać pseudonimów? - zdziwiłem się, niezbyt
starannie skrywając ironię.
Zamiast odpowiedzi wcisnął coś tam i drukarka wypluła trzy podobizny. Bez chwili wahania wybrałem właściwą.
Porucznik stuknął znów w klawiaturę.
- To by się zgadzało - mruknął w końcu. - Marianney Giuffrida, lat dwadzieścia pięć, zawód elektrotechnik z
doświadczeniem w przestrzeni. Aresztowana na podstawie anonimowego telefonu. Twierdzi, że ktoś ją wrobił... hmm...
- Proszę ją spytać o Gartha, a przy odrobinie łagodnej perswazji powinna nieco powiedzieć...
- Serdeczne dzięki za dobre rady. Podziękowanie za pomoc znajdzie się w twoich aktach, ale poza tym oglądałeś
zbyt wiele filmów. Nie ma sposobu, by zmusić kogoś do współpracy, możemy ją tylko pytać i wyciągać wnioski. Ci dwaj
odprowadzą cię do celi.
- Dzięki za nic. Nie mógłbym się choć dowiedzieć, jak długo mnie tu potrzymacie?
- Mógłbyś - zgodził się, wstając od klawiatury. - Opuścisz nas pojutrze. Zostaniesz załadowany na statek
zatrzymujący się między innymi w miejscu zwanym Rajski Zakątek, gdzie najpewniej czeka cię proces i wyrok.
- Teoria głosi, że do chwili ogłoszenia wyroku jestem niewinny - oświadczyłem z dumą, starając się ukryć radość.
Dwa dni przeżyje, a potem będę wolny Podtrzymywany na duchu tą perspektywą, dałem się spokojnie odprowadzić do
celi.
Problemem nie było zatem wyjście na wolność, ale skłonienie Bibs do szczerości…
2
Podpisz tutaj.
Podpisałem. Siwy strażnik z brodą podał mi przezroczysty woreczek z moim majątkiem ruchomym zabranym mi
przy użyciu siły, gdy trafiłem do tego przybytku. Sięgnąłem łapczywie, ale gruby klawisz był jeszcze bardziej zachłanny.
- Moje! - zaprotestowałem.
- Nie szkodzi. Zostanie przekazane miejscowym władzom wraz z aresztantem - pouczył mnie, chowając torebkę do
kieszeni. - Odzyskasz to ewentualnie, gdy będziesz już po wyroku. Gotowe, Rasco?
- Nie nazywam się Rasco! - warknąłem.
- Ale ja tak - odezwał się drugi strażnik. - A w ogóle, to się zamknij!
Ponieważ był wyjątkowo muskularnie zbudowany i do tego paskudnej urody, a w dodatku moją lewą rękę łączył z
jego prawą dłonią srebrzysty łańcuszek kajdanek, zaniechałem dalszych protestów. Dla dodania powagi swym słowom
szarpnął za owo połączenie, dzięki czemu wystrzeliłem w jego stronę jak rakieta.
- Będziesz robił, co każę, i żadnego gadania, jasne? - huknął.
- Tak jest, sir. Przepraszam, sir - wypaliłem i spuściłem wzrok z pozornym posłuszeństwem.
To ostatnie zrobiłem naturalnie po to, by lepiej przyjrzeć się kajdankom. Był to standardowy model zwany Chwyt
Buldoga, dość popularny w całej znanej galaktyce i opatrzony przez producenta gwarancją skuteczności. Producent mógł
sobie gwarantować, ja otwierałem je niezawodnie w dwie sekundy.
Grubas maszerował po mojej prawej, Rosco po lewej, a ja trzymałem tempo ciekaw, jak wygląda świat poza bazą
Ligi. Przywieźli mnie tu ciupasem, niezbyt przytomnego i w opancerzonej furgonetce, dzięki czemu nie zobaczyłem
niczego. Niemniej ta właśnie planeta miała na pewien czas zostać moim nowym domem, musiałem zatem nieco ją poznać.
Opuszczenie budynku nie było wcale takie proste, gdyż wieżowiec przypominał raczej bunkier. Wcześniej
powinienem się tego domyślić, ale cóż... Trzeba było przejść kolejno przez trzy bramy, hermetyczne niczym właz śluzy w
statku kosmicznym, za każdym razem okazując to samo, czyli wsuwane do słota komputera przepustki, sprawdzane
automatycznie odciski palców i dno oka.
Po trzeciej kontroli znaleźliśmy się na stopniach schodów i wtedy stanąłem zdumiony niczym autentyczny parobek
od gnoju, po raz pierwszy widzący miasto. Dobrze, że chociaż zamknąłem gębę, ale to tylko przez przypadek. Wokół było
ciepło, a do moich uszu docierała kakofonia dźwięków. Nigdy dotąd nie ujrzałem niczego podobnego, czemu zresztą
trudno się dziwić - była to dopiero trzecia planeta, na jakiej się znalazłem, a harowanie na świńskiej farmie na Rajskim
Zakątku czy taplanie się w bagnach na Spiovente trudno było uznać za szczególnie edukujące i przygotowujące na widok
prawdziwej metropolii.
Oprócz dziwnych dźwięków i nieznanych zapachów, zdumiały mnie tłumy ludzi, liczne pojazdy i czworonogi. Na
jednym z nich mijał mnie właśnie
z
łoskotem jakiś facet, czworonóg zaś wyszczerzył ku mnie potężne żółte zębiska i wydał
taki dźwięk, że aż się cofnąłem. Strażnicy zareagowali salwą śmiechu.
- Spokojnie, spokojnie, obronimy cię przed
marghiem. -
I obaj ponownie się roześmiali.
Może dla nich to był
margh,
dla mnie to był koń, tyle że po raz pierwszy widziany na żywo, a nie na filmie podczas
szkolnej lekcji historii. Zwierzę to pomocne było niegdyś w rozwoju rolnictwa, również w początkach kolonizacji
Rajskiego Zakątka, ale nie przetrwało konfrontacji z miejscową fauną. Ze wszystkich stworzeń przywiezionych przez ludzi
przeżyły wyłącznie tuczniki, które dały początek późniejszym wielkim tuczarniom. Przyjrzałem się koniowi bliżej i
naocznie przekonałem się, że faktycznie ma niegroźne w sumie zęby roślinożercy. Był jednak duży.
Dwa kolejne zwierzęta przyciągnęły w nasze pobliże pudłopodobny pojazd na dużych kołach. Siedzący na wierzchu
woźnica usłyszał gwizd Rasco i zatrzymał zaprzęg kombinacją okrzyków, jednocześnie ciągnąc za skórzane pasy łączące
go z końmi.
- Właź - polecił gruby, otwierając drzwiczki w boku pudła.
Cofnąłem się, pełen obrzydzenia.
- Tam jest brudno! Czy Marynarka Ligi nie potrafi zapewnić człowiekowi właściwych warunków nawet...
- Właź i nie pyskuj! - Rasco poczęstował mnie solidnym szturchańcem w plecy, po którym bardziej wleciałem, niż
wszedłem do środka.
Obaj strażnicy wgramolili się za mną.
3 / 65
HARRY Harrisom - Stalowy Szczur idzie do wojska
- Zasadą Marynarki jest wykorzystywanie tubylczych środków transportu i surowców. Ponoć pomaga to
miejscowym systemom ekonomicznym, zamknij się więc i podziwiaj.
Zamknąłem się, ale nie podziwiałem. Wpatrywałem się nie widzącym wzrokiem w tłum na zewnątrz i
zastanawiałem się, jak najlepiej będzie prysnąć, dokuczając przy tym nieco obstawie. Doszedłem do wniosku, że najlepiej
będzie po drodze, czyli zaraz, ich zaś trzeba pozbawić przytomności, żeby nie narobili wrzasku. Czym prędzej
wprowadziłem zamiar w czyn. Pochyliłem się gwałtownie i podrapałem po kostce.
- Coś mnie ugryzło! - jęknąłem. - Tu się roi od robactwa!
- Jak cię gryzie, to też gryź. - I oba sadystyczne wesołki znów zarechotały, dzięki czemu żaden nie zauważył, że
mam już w dłoni wytrych.
Miałem właśnie otworzyć kajdanki, gdy pojazd stanął z szarpnięciem, a gruby otworzył drzwi.
- Wysiadaj - polecił.
Rasco szarpnął łańcuszkiem, a ja ze zdumieniem przyjrzałem się marmurowej budowli, przed którą staliśmy.
- To nie jest port kosmiczny! - stwierdziłem podejrzliwie.
- Bystry chłopak - mruknął Rasco, ciągnąc mnie ku wejściu. - To tutejsza wersja dworca kolejowego. Idziemy.
Iść nie miałem najmniejszej ochoty, ale nic innego mi nie pozostało, jak posłuchać i czekać na okazję. Pierwsza
trafiła się, gdy przechodziliśmy obok również marmurowego przybytku z dumnym napisem PYCHER PYSA GORRYTH,
którego to napisu nie pojąłem ni w ząb, ale wchodzili tam i wychodzili wyłącznie mężczyźni, zatem musiał to być męski
wychodek.
- Muszę tam! - oznajmiłem, pokazując palcem, aby nie było nieporozumień.
- Nie ma mowy - parsknął Rasco.
- Zabierz go - wsparł mnie niespodziewanie grubas. - To będzie długa podróż.
Rasco mruknął coś niezbyt miłego, ale gruby musiał być wyższy stopniem. Nie zwlekając pchnął mnie w kierunku
wychodka. Ubikacja była równie prymitywna co reszta metropolii - rowek pod ścianą, nad którym ustawiali się w rządku
klienci. Skierowałem się ku wolnemu miejscu w rogu i zacząłem grzebać przy rozporku. Rasco obserwował mnie z
wyraźnym obrzydzeniem.
- Nic nie zrobię, jak będziesz się na mnie gapił - jęknąłem.
Wzniósł oczy do nieba, i to było wszystko, czego potrzebowałem. Złapałem go dwoma palcami za splot słoneczny i
ze sporą satysfakcją obserwowałem, jak osuwa się nieprzytomny na posadzkę. Łupnął w nią z łoskotem, ja zaś zająłem się
moją częścią kajdanek. Ponieważ zaś nie miałem ochoty zostać bez grosza, udając, że badam strażnikowi puls, świsnąłem
mu również portfel. Wstałem potem i obróciłem się. Wszyscy obecni wpatrywali się we mnie z uwagą wartą lepszej
sprawy.
- Zemdlał - oświadczyłem, ale nie doczekałem się żadnej reakcji publiczności. -
Li svenas -
dodałem jeszcze,
pokazując na klawisza i na siebie. - Lecę po pomoc. Uważajcie na niego. Zaraz będę z powrotem.
Żaden nie poszedł za mną, czemu trudno zresztą się dziwić. Naturalnie w drzwiach wpadłem prosto w objęcia
grubego, który wrzasnął i rzucił się na mnie, ale byłem szybszy. Prysnąłem na ulicę, aż się za mną kurzyło. Skręciłem w
pierwszą boczną alejkę i wkrótce całe zamieszanie zostało daleko poza mną. Alejka wychodziła na kolejną ulicę, równie
zatłoczoną. Bez pośpiechu dołączyłem do przechodniów i wolny, pogwizdując przyglądałem się okolicy i mijanym
ludziom. Większość kobiet miała zasłonięte twarze, głowy mężczyzn zaś zdobiły turbany, ale na szczęście nie było to
regułą.
Obiektywnie rzecz biorąc, moja sytuacja nie była taka znowu wspaniała. Sam, na obcej planecie, bez znajomości
języka, ścigany przez władze. Właściwie to nie miałem powodów do radości. Ledwie jednak minąłem róg ulicy, powód
znalazł się sam. Stół, krzesła i bufet z interesującym zestawem napitków. Nad bufetem widniał napis SOSTEN HA
GWYRAS, co naturalnie nic mi nie mówiło, szczęśliwie pod spodem doczytałem NI PAROLOS ESPERANTO,
BONYENUU. Siadłem przy stoliku pod ścianą mając nadzieję, że lepiej tu mówią w esperanto, niż piszą, i pstryknąłem na
wiekowego kelnera.
-
Dhe'th plegadow -
oznajmił, podchodząc.
-
Plegadow
jest dla innych - odparłem. - My pogadamy w esperanto. Co macie do picia, dziadku?
- Piwo, wino,
dowr-tam-yo.
-
Ciekawie brzmi, ale nie mam odpowiedniego nastroju. Duże jasne poproszę.
Gdy kelner odszedł, wyjąłem portfel Rasco i sprawdziłem go dokładnie. Popieranie lokalnej ekonomii powinno
wiązać się z posiadaniem przez członków Marynarki miejscowej waluty; faktycznie, w jednej z przegródek znajdowały się
ciężkie metalowe monety. Wyjąłem jedną i obejrzałem: na awersie wybita była cyfra 2, a na rewersie widniał napis
ARGHAN.
- Należy się jeden arghan - oświadczył kelner, stawiając przede mną napełniony gliniany kufel.
- Weź to sobie, dobry człowieku - podałem mu oglądaną właśnie monetę. - Reszta dla ciebie.
- Wy, spoza planety, jesteś hojni - mruknął ten, sprawdzając metal zębami. - Tutejsi są głupi i złośliwi. Chcesz
dziewczynę? Chłopca?
Kewarghen?
- Może później. Na razie wystarczy piwo. Jak będę coś chciał, dam ci znać.
Odszedł, mamrocząc coś pod nosem, a ja pociągnąłem solidny łyk pienistego napoju, i natychmiast tego
pożałowałem. Odruchowe przełknięcie było jeszcze większym błędem. Piwo składało się głównie z bąbelków, które dość
gwałtownie zaprotestowały przeciwko uwięzieniu ich w przełyku, skutkiem czego czknąłem, aż echo poszło.
Zdecydowanie odstawiłem kufel. Wystarczy, pomyślałem. Uczciłem powrót na wolność, a teraz trzeba zastanowić się, co z
nią zrobić.
Chwilowo nic rozsądnego nie przychodziło mi do głowy, a szukanie natchnienia w obrzydliwie fałszowanym piwie
byłoby zasadniczą pomyłką. Ponowne pojawienie się kelnera przyjąłem zatem z zadowoleniem.
- Jest świeża dostawa
kewarghen,
prosto z pola - zameldował konspiracyjnym szeptem. - Jedna dawka starczy na
wiele, wiele dni. Chcesz trochę? Nie? Szkoda. A panienkę z pejczem? Wężami? Skórzane pasy i gorące błoto...
- Na razie dość mam używek - przerwałem mu, lekko zdegustowany. - Teraz chciałbym się dowiedzieć, jak dojść do
ratusza.
- Gdzie?!
- Do dużego, wysokiego budynku, w którym mieszka masa przybyszów spoza planety.
4 / 65
HARRY Harrisom - Stalowy Szczur idzie do wojska
- Aaa... Chodzi ci o
lys!
Zaprowadzę cię tam za arghana.
- Za arghana powiesz mi, jak tam trafić. Goście poumierają z pragnienia, jak zaczniesz mnie oprowadzać.
Przyznał mi rację, a poza tym nic nie mógł poradzić na mój upór. Zapamiętałem jego wskazówki, dałem mu monetę
i ledwie się oddalił, wyszedłem, mając w głowie już gotowy plan.
Pomysł był prosty: należało dotrzeć do Bibs. Garth uciekł, ale mogła coś o nim wiedzieć. Zeznania przed
urzędnikami Ligi to jedno, a normalna rozmowa to drugie. Jak się jednak do niej dostać? Oczywiście, mogłem podać się za
krewnego, dajmy na to za Hasenpeffera Giuffrida; podrobienie tutejszych papierów nie powinno być problemem, jeśli
jednak system identyfikacyjny gmachu weźmie mnie na celownik, to bez wątpienia rozpozna we mnie zbiegłego więźnia.
Grubas zapewne zdążył wrócić już z przytomnym (albo i nie) Rasco i zameldował bez wątpienia o ucieczce. Pomysł był
kuszący, ale ostatnimi czasy niezbyt lubiłem więzienia.
Tak sobie rozmyślając, skręciłem w następną przecznicę i znalazłem się naprzeciw gigantycznej budowli, która była
celem mojej wędrówki. Na tle reszty zabudowy przypominała raczej skałę i sprawiała należyte wrażenie. Przeszedłem
wzdłuż stopni obserwując, jak wchodzi do środka jakiś tubylec. Przypominało to wpuszczanie do skarbca bankowego,
chociaż było zapewne ciut mniej skomplikowane. No dobrze, wejść się da, ale wyjść...
Zamyślony oparłem się o ceglany murek w pobliżu wejścia, co nie było akurat szczytem rozsądku, ostatecznie nadal
miałem na sobie więzienny przyodziewek. Na moją korzyść działał fakt, że tubylcy zwykli ubierać się na tyle rozmaicie, że
nikt nie zwrócił dotąd na mnie najmniejszej uwagi. Zanim zgłodniałem, problem rozwiązało nie olśnienie (na które
podświadomie czekałem), ale przypadek. Drzwi otworzyły się, wypuszczając trzy osoby. Dwóch klawiszów i dziewczynę
przykutą do jednego z nich.
To była Bibs.
Spełnienie marzeń było tak nieoczekiwane, że zastygłem jak sparaliżowany. Zdążyli zejść na ulicę i zatrzymać
lokalną taksówkę o czworonożnym silniku, a w zasadzie nawet dwóch silnikach, a ja nadal tkwiłem nieruchomo, niczym
osobnik ociężały umysłowo. Bok pojazdu zasłonił mi widok, ale i tak wiedziałem, co się dzieje. Gdy strzelił bat woźnicy,
ruszyłem wreszcie za pojazdem i nim ten się rozpędził, skoczyłem do drzwiczek. Stojąc na niskim stopniu, otworzyłem je
szarpnięciem.
- Won! - polecił bliżej siedzący strażnik, odwracając się w moim kierunku. - Ten pojazd jest zajęty...
Zamilkł, jako że rozpoznaliśmy się w tym samym momencie. Miał dyżur tej nocy, gdy zachciało mi się rozmawiać
w sprawie Bibs. Sięgnął ku mnie ze zdławionym okrzykiem, ale ja byłem szybszy - wylądowałem mu na karku. Był silny,
ale nie dość zwinny. Kątem oka zarejestrowałem zdumioną minę dziewczyny, po czym skoncentrowałem się na tym, co
miałem pod ręką i kantem dłoni zdzieliłem stróża porządku w kark.
Ledwie osunął się bezwładnie, postanowiłem zająć się jego towarzyszem, który jednak, jak się okazało, miał już
swoje kłopoty i wcale się mną nie interesował. Posługując się wolną ręką, Bibs robiła wszystko, aby go udusić i sądząc po
odgłosach, niewiele dzieliło ją od sukcesu.
- Poczekaj, zaraz skończę... - szepnęła.
Nie tracąc czasu na wyjaśnienia, że swojego unieszkodliwiłem tylko chwilowo, złapałem ją za łokieć i ścisnąłem,
dzięki czemu straciła na moment władzę w ręce, a zanim zdążyła się odezwać, ogłuszyłem niedoszłego nieboszczyka i
rozpiąłem kajdanki.
- Pojęcia nie mam, skąd się wziąłeś, ale dzięki za pomoc - oznajmiła o wiele spokojniejszym głosem, niż można by
oczekiwać, i przyjrzała mi się uważnie. - Przecież ja cię znam... Naturalnie, byłeś pasażerem na statku... Jimmy Jakiśtam.
- Mniej więcej. Jim diGriz. Do usług. Roześmiała się radośnie, przeszukując jednocześnie strażników i przenosząc
zawartość ich kieszeni do swoich. Nie należało przerywać tak pożytecznego zajęcia, toteż poczekałem, aż skończy i skułem
obu kajdankami.
- Lepiej ich załatwić - powiedziała.
- Lepiej nie. Teraz jesteśmy oboje drobnymi złodziejaszkami, na których tak naprawdę nikomu nie zależy. Jak
utrupimy dwóch z Marynarki, to przenicują to zadupie, żeby nas znaleźć.
- Też racja - zgodziła się po chwili namysłu, choć z niechęcią, i przyłożyła każdemu z nieprzytomnych po kopniaku.
- Nic nie czują...
- Ale poczują, jak się obudzą! Więc gdzie teraz, diGriz?
- Gdzie poprowadzisz. Nie znam tej planety i absolutnie nic o niej nie wiem - przyznałem szczerze.
- Ja wiem aż za dużo.
- To prowadź.
Kiedy tylko pojazd zaczął zwalniać, wymknęliśmy się spokojnie przez cicho uchylone drzwi i wmieszaliśmy się w
tłum.
3
Bibs wzięła mnie pod rękę, a raczej doprowadziła do tego, że to ja ją wziąłem pod ramię, co było całkiem miłe, i
poprowadziła ulicą. Podejrzewam, że wszędzie indziej nasze szare, workowate ubiory ozdobione szkarłatnymi strzałami
wzbudziłyby zainteresowanie, o ile nie podejrzenia, ale pomiędzy tą gamą barw i materiałów, w których gustowali tubylcy,
nasze stroje mogły uchodzić za nieprzesadnie efektowne. Mijały nas kobiety w różnokolorowych zwojach materii,
wojownicy w skórach i stali, brodacze w skafandrach. Mijało nas wszystko, co można było sobie wyobrazić, i jeszcze
trochę nadto.
- Masz pieniądze? - spytała po chwili Bibs.
- Jakieś drobne skonfiskowane strażnikowi. Uciekłem jakąś godzinę temu.
Uniosła brwi (atrakcyjne, muszę przyznać, podobnie jak oczy).
- To dlatego mi pomogłeś? Za co cię wsadzili? Wiem tylko, że ciebie i tego starszego faceta zostawiliśmy na
Spiovente, a plotka głosiła, że Garth sprzedał was jako niewolników.
- Sprzedał, przez co mój przyjaciel zginął. Lubiłem Hetmana, wiele mnie nauczył... pomagałem mu też, ale to już
inna historia. Rodzinną planetę opuszczaliśmy w pewnym pośpiechu i może pamiętasz, że zapłaciliśmy Garthowi małą
fortunę za przewiezienie nas w bezpieczne miejsce. To chamidło zaś uważało, że może zarobić na nas więcej sprzedając
nas w niewolę, w wyniku czego Bishop zmarł. Jak możesz sobie chyba wyobrazić, nie ucieszyło mnie to, podobnie jak
zresztą inne jeszcze rzeczy, które spotkałem na Spioyente, jednym wielkim, gównianym bagnie. Rozumiesz zatem, że
5 / 65
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gdziejesc.keep.pl