Hardy Thomas-Tessa d'Urberville, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Thomas Hardy - Tessa d’Urberville
Thomas Hardy
Tessa d’Urberville
(Przełożyła Róża Czekańska-Heymanowa)
OKRES PIERWSZY
DZIEWCZYNA
Rozdział 1
Pod koniec maja wieczorem pewien człowiek w średnim wieku wracał piechotą z Shaston do domu, do wsi
Marlott położonej w sąsiedniej dolinie zwanej Blakemore lub Blackmoor. Nogi niosły go niezbyt pewnie, a chód jego
odznaczał się. skłonnością do lekkiego zbaczania z linii prostej na lewo. Od czasu do czasu mocnym kiwnięciem głowy
zdawał się potwierdzać jakieś swoje przekonanie, mimo że nie myślał specjalnie o niczym. Niósł przewieszony przez ramię
pusty kosz od jaj; kapelusz jego miał włos stargany, a na rondzie, tam gdzie dotykał go przy zdejmowaniu, widniał głęboki
odcisk palca. Mijał właśnie pastora, człowieka starszego już, który jadąc okrakiem na siwej kobyle nucił coś pod nosem.
– Dobry wieczór – pozdrowił go człowiek z koszem.
– Dobry wieczór, sir Johnie – odpowiedział pastor.
Człowiek idący pieszo przeszedł jeszcze kilka kroków, po czym przystanął i odwróciwszy się rzekł:
– Za pozwoleniem jegomości, w ostatni dzień targowy spotkaliśmy się także na tej drodze, prawie o tej samej
porze, powiedziałem wtedy: dobry wieczór, zaś ksiądz proboszcz odpowiedział mi jak dziś: dobry wieczór, sir Johnie.
– Tak jest – potwierdził pastor.
– A jeszcze, będzie jakiś miesiąc temu, zdarzyło się to samo.
– Być może.
– A więc dlaczego ksiądz dobrodziej nazywa mnie sir John, skoro jestem sobie po prostu Jack Durbeyfield,
przekupień?
Pastor podjechał o kilka kroków bliżej.
– Ot, taką miałem fantazję – odrzekł; a potem po chwili wahania: – A to z powodu pewnego odkrycia, które
zrobiłem niedawno poszukując rodowodów do historii tego hrabstwa. Jestem pastor Tringham, badacz starożytności ze
Stagfoot Lane. Czy naprawdę nie wiecie, Durbeyfield, że jesteście w prostej linii potomkiem starego rycerskiego rodu
d'Urberville'ów, wywodzącego się od sławnego rycerza sir Pagana d'Urberville, który według archiwów w Battle Abbey
przybył tu z Normandii razem z Wilhelmem Zdobywcą?
– Pierwsze słyszę, księże proboszczu.
– Ale to prawda! Podnieście no w górę podbródek, abym mógł lepiej się wam przyjrzeć z profilu. Tak, tak, to nos i
podbródek d'Urberville'ów – trochę zdegenerowane. Wasz przodek był jednym z dwunastu rycerzy, którzy pomagali w
Normandii lordowi Estremavilla zdobywać hrabstwo Glamorgan. Przedstawiciele licznych gałęzi waszego rodu mieli
swoje dwory rozsiane po całej tej części Anglii. Nazwiska ich pojawiają się w archiwach Skarbu Państwa za czasów króla
Stefana. Podczas panowania króla Jana jeden z nich był dość bogaty, by ofiarować zamek Rycerzom Szpitalnikom, a za
czasów Edwarda II wasz praszczur Brian został wezwany do Westminsteru, by uczestniczyć w Wielkiej Radzie Koronnej.
W epoce Oliwera Cromwella wasz ród nieco podupadł, ale tylko w nieznacznej mierze, natomiast za panowania Karola II
w nagrodę za wierność zostaliście mianowani Rycerzami Królewskiego Dębu. Tak, tak, mieliście w waszym rodzie całe
pokolenia sir Johnów i gdyby tytuł rycerza, tak jak baroneta, był dziedziczny jak niegdyś, kiedy to tytuł rycerza przechodził
z ojca na syna, to wy bylibyście teraz także sir Johnem.
– Czy być może?
– Słowem – zakończył pastor, energicznie uderzając się szpicrutą po udzie – może w całej Anglii rodzina wasza
nie ma sobie równej.
– O rety! Czy to możliwe? – zawołał Durbeyfield – a ja od lat włóczę się tam i sam i haruję, jak gdybym był już
ostatnim w całej parafii... A od jak dawna te wiadomości są znane, księże proboszczu Tringham?
Duchowny wyjaśnił, że o ile mu wiadomo, sprawy te poszły zupełnie w zapomnienie i można by powiedzieć, że
nikt o nich nie wie; on sam rozpoczął badania dopiero ubiegłej wiosny, gdy śledząc losy rodziny d'Urberville'ów zauważył
był na wózku przekupnia nazwisko Durbeyfield. To go skłoniło do zebrania wiadomości o jego ojcu i dziadku, aż wreszcie
teraz nie ma już w tym przedmiocie żadnych wątpliwości.
– Z początku postanowiłem, że nie będę was niepokoił takimi bezużytecznymi wiadomościami – ciągnął pastor. –
Czasem jednak nasze odruchy bywają silniejsze od naszych postanowień. Sądziłem zresztą, że może sami coś niecoś o tym
wiecie.
– Tak, prawda, parę razy zdarzyło mi się słyszeć, że moja rodzina przed osiedleniem się w Blackmoor znała lepsze
czasy. Nie zwracałem na to uwagi, bom myślał, że tu chodzi o to, że niegdyś mielim dwa konie, a teraz tylko jednego. Mam
w domu starą srebrną łyżkę i jakąś starą pieczęć, ale, mój Boże, cóż znaczy jedna łyżka lub pieczęć!... I pomyśleć, że w
moich żyłach płynie ta sama krew, co u tych możnych d'Urberville'ów! Ludzie mówili, że mój pradziad miał tam jakieś
swoje tajemnice i nie chciał mówić, skąd tu przybył... A, za pozwoleniem jegomości, gdzie jest teraz nasze gniazdo? To
jest, chciałem zapytać, gdzie teraz mieszkamy, my, rodzina d'Urberville'ów?
– Nigdzie. Cały ród wasz w tym hrabstwie wygasł.
– O, jaka szkoda!
– Tak, tak. Jak to kłamliwe kroniki rodzinne nazywają, gałąź męska wygasła, czyli – prawdę mówiąc – podupadła.
– A więc gdzie jesteśmy pochowani?
– W Kingsbere-sub-Greenhill. Wasi przodkowie całymi rzędami tam spoczywają w rodzinnych grobowcach z
rzeźbionymi pomnikami, każdy pod purbeckowskim marmurowym baldachimem.
– A gdzie są nasze rodowe zamki i włości?
– Już ich nie macie.
1 / 133
Thomas Hardy - Tessa d’Urberville
– A ziemi także już nie mamy?
– Nie, ani piędzi, choć niegdyś posiadaliście jej pod dostatkiem, gdyż jak wam już wspomniałem, wasz ród był
bardzo rozgałęziony. W tutejszym hrabstwie mieliście jedną siedzibę w Kingsbere, drugą w Sherton, inną w Millpond,
jeszcze inne w Lullstead i Wellbridge.
– Czy jeszcze kiedy powrócimy do naszej własności?
– O, tego już wiedzieć nie mogę.
– Co mógłbym zrobić w tej sprawie, księże proboszczu? – zapytał Durbeyfield po chwili milczenia.
– Nic a nic. Chyba tylko zdobyć się na pokorę rozmyślając nad tym, “jak możni tego świata upadają nisko". Cała
ta sprawa może interesować tylko historyka lub badacza starych rodów, nikogo więcej. W naszym hrabstwie pośród
wieśniaków jest kilka rodzin o prawie równej świetności. Dobranoc.
– Proszę, niechże wielebny ksiądz zawróci i przy tej okazji zechce wypić ze mną kufelek piwa. W oberży “Pod
Jedną Kropelką" mają wcale niezłe piwo z beczki, choć nie umywa się do piwa u Rollivera.
– Nie, dziękuję, dziś nie, Durbeyfield. I tak macie już trochę w czubie.
Zakończywszy na tym rozmowę pastor pojechał dalej, zadając sobie pytanie, czy aby uczynił rozsądnie dzieląc się
z owym człowiekiem tym ciekawym okruchem wiedzy.
Po odjeździe pastora Durbeyfield przeszedł jeszcze kilka kroków, pogrążony w głębokim zamyśleniu, po czym
postawiwszy na ziemi kosz usiadł na porośniętym trawą brzegu gościńca. Wkrótce w oddali ukazał się jakiś wyrostek idący
w tym samym kierunku, w jakim zmierzał Durbeyfield; ten ostatni ujrzawszy go podniósł do góry rękę, a chłopiec
przyśpieszył kroku i zbliżył się.
– Mały, weź no ten kosz! Załatwisz mi pewne polecenie. Chudy jak szczapa wyrostek zmarszczył brwi.
– Kimże to jesteście, Johnie Durbeyfield, żeby mi rozkazywać i wołać na mnie “mały"? Przecież znacie moje
imię, tak jak ja znam wasze.
– Ho, ho! To tajemnica! Tajemnica! A teraz spełnij mój rozkaz i załatw to polecenie... Zresztą niech tam, Fred,
powiem ci tę moją tajemnicę: pochodzę ze szlacheckiego rodu. Dowiedziałem się o tym właśnie dziś po południu. –
Wypowiadając te słowa Durbeyfield porzucił pozycję siedzącą i rozciągnął się rozkosznie na trawie pośród stokrotek.
Chłopak stojąc przed Durbeyfieldem obejrzał go W całej długości, od stóp do głów.
– Sir John d'Urberville, oto jak się nazywam! – mówił dalej rozciągnięty na trawie mężczyzna. – To jest, gdyby
rycerze byli baronetami... którymi właśnie są. Wszystko, co mnie dotyczy, zapisane jest w historii. Chłopcze, czy nie znasz
miejscowości, która nazywa się Kingsbere-sub-Greenhill?
– Tak, byłem tam na jarmarku.
– A więc pod kościołem tego miasta spoczywają...
– To nie miasto, to, o czym mówię. W każdym razie nie było nim wtedy, kiedym tam pojechał. Taka sobie nędzna
mała dziura.
– Mniejsza o to, mój chłopcze, tu nie o to chodzi. Otóż pod kościołem w tej tam parafii spoczywają moi
przodkowie – jest ich całe setki – leżą w wielkich ołowianych trumnach ważących Bóg wie ile ton. Leżą, ubrani w zbroje i
klejnoty. W całym hrabstwie południowego Wessexu nie znajdziesz nikogo, kto by miał w rodzinie równie wspaniałe i
pańskie szkielety jak ja!
– No, no!
– A teraz weź ten koszyk i leć do Marlott. Gdy dojdziesz do oberży “Pod Jedną Kropelką", powiedz im tam, by mi
natychmiast przysłali konia i powozik, który mnie zawiezie do domu. A niech włożą do powozu butelczynę rumu i niech ją
zapiszą na mój rachunek. Gdy to załatwisz, pójdź z koszem do mojej żony i powiedz jej, żeby rzuciła pranie, gdyż nie
będzie już potrzebowała go kończyć. Niech czeka na mój powrót, bo mam dla niej nowiny.
Widząc, że chłopak waha się, Durbeyfield sięgnął do kieszeni i wyjął szylinga, jednego z tych niewielu, jakie
rzadko kiedy posiadał.
– Masz tu za fatygę – powiedział. To zmieniło pogląd chłopca na sytuację.
– Dobrze, sir Johnie. Dziękuję. Czy to już wszystko, sir Johnie?
– Powiedz tam u mnie w domu, że chciałbym mieć na kolację... powiedzmy, potrawkę z jagnięcia, o ile to
możliwe, jeżeli nie, to krwawą kiszkę, a jeżeli jej nie dostaną, to wystarczą flaki.
– Dobrze, sir Johnie.
Wyrostek wziął kosz i w chwili gdy miał wyruszyć w drogę, od strony wsi dały się słyszeć dźwięki orkiestry dętej.
– Co to znaczy? – zapytał Durbeyfield. – To chyba nie na moją cześć?
– To procesja klubu kobiet, sir Johnie. Przecież wasza córka jest jedną z członkiń.
– To prawda! Zamyśliłem się o ważniejszych sprawach i zupełnie o tym zapomniałem! A więc ruszaj do Marlott i
zamów mi powóz. Może mi wypadnie zrobić przegląd tej procesji klubu.
Wyrostek odszedł, a Durbeyfield czekając leżał dalej w popołudniowym słońcu, pośród trawy i stokrotek. Przez
dłuższy czas na drodze nie było widać ani żywej duszy i tylko słabe dźwięki orkiestry mąciły ciszę w kręgu niebieskich
wzgórz.
Rozdział 2
Wioska Marlott położona jest pośród północno-wschodnich falistości wspomnianej wyżej pięknej doliny
Blackmoor; jest to okolica ustronna, zamknięta wśród wzgórz, w znacznej części nie dotknięta jeszcze stopą turysty ani
malarza, mimo że oddalona zaledwie o cztery godziny drogi od Londynu.
Dolinę tę najlepiej oglądać ze szczytów otaczających ją wzgórz, byle nie podczas letniej suszy. Wędrówka bez
przewodnika po jej zakątkach, szczególnie podczas niepogody, nie byłaby przyjemna, gdyż drogi są wąskie, kręte i
błotniste.
Ta żyzna i zaciszna połać kraju, gdzie pola nigdy nie żółkną, a źródła nigdy nie wysychają, zamknięta jest od
południa stromym wapiennym grzbietem obejmującym wyniosłości Hambledon Hill, Bulbarrow, Nettlecombe-Tout,
Dogbury, High Stoy i Bubb Down. Gdy podróżny, przybyły od strony morza, po mozolnym wielomilowym marszu poprzez
kredowe wyżyny i uprawne pola znajdzie się nagle na brzegu jednego z urwisk, staje zaskoczony i oczarowany, widząc, że
u stóp jego ściele się – jak mapa – kraj zupełnie odmienny od tego, który przewędrował. Za nim są nagie wzgórza, słońce
2 / 133
Thomas Hardy - Tessa d’Urberville
pała ogniem nad polami tak rozległymi, że krajobraz wydaje się otwarty, drogi są białe, przydrożne żywopłoty – niskie i
plecione, powietrze bezbarwne. Tu w dolinie świat wydaje się stworzony w mniejszej skali i bardziej delikatny; pola – to
zaledwie małe łączki, tak rozdrobnione, że z tej wysokości przegradzające je żywopłoty robią wrażenie siatki z
ciemnozielonych nici rozciągniętej na bledszej zieleni traw. Tu w dole powietrze jest łagodne i tak zabarwione błękitem, że
to, co artyści nazywają średnim planem, przybiera również ten sam odcień, gdy w oddali horyzont jest barwy
najciemniejszej ultramaryny. Ziem ornych jest niewiele i nie zajmują dużych przestrzeni. Niemal cały ten kraj wygląda jak
rozległa, bujna masa traw i drzew, otulająca niby płaszczem mniejsze pagórki i dolinki tonące w większych. Taka jest
dolina Blackmoor.
Okolica to nie mniej interesująca pod względem historycznym jak topograficznym. Dolina ta niegdyś była znana
pod nazwą Lasu Białego Jelenia. Ciekawa legenda z czasów Henryka III głosi, że niejaki Tomasz de la Lynd zabił był
pięknego jelenia, gonionego, lecz oszczędzonego przez samego króla, i za to został skazany na zapłacenie wysokiej
grzywny. W owych czasach i jeszcze stosunkowo do niedawna kraj ten był porośnięty gęstym borem. Dziś znajdujemy jego
ślady w starych dębowych gajach, w nieregularnych pasach starodrzewia, które zachowały się na stokach, w wydrążonych
przez próchnicę pniach drzew, ocieniających tak liczne tu pastwiska.
Lasy znikły, lecz pozostały pewne związane z nimi obyczaje. Liczne spośród nich przetrwały jednak tylko w
zmienionej i zamaskowanej postaci. Na przykład dzisiejsza klubowa zabawa czy “procesja klubowa", jak ją tam nazywano,
stanowi odpowiednik starodawnego korowodu tanecznego w święto maja.
Dla młodzieży w Marlott uroczystość ta była nader doniosłym wydarzeniem, aczkolwiek właściwe jej znaczenie
było uczestniczącym w niej nie znane. Odrębność tego święta polegała nie tyle na zachowaniu zwyczaju uczestniczenia
corocznie w procesji i tańczeniu na trawie, ile na tym, że do klubu należały wyłącznie kobiety. W klubach męskich
uroczystości takie, choć już powoli znikały, były rzeczą mniej niezwykłą; lecz bądź nieśmiałość, tak właściwa płci słabszej,
bądź ironiczna postawa męskich krewnych pozbawiły ostatnie kluby kobiece (o ile takie jeszcze istniały) całego ich
dawnego blasku i świetności. Jedynie klub w Marlott trwał nadal dla podtrzymania tradycji lokalnych cerealii. Klub ten
defilował w procesji przez setki lat, jeśli nie jako klub dobroczynny, to jako rodzaj bractwa, i defiluje nadal.
Cała gromada ubrana była w białe suknie – wesoła pozostałość minionej mody dawnych lat, kiedy to radość i maj
były synonimami – lat, gdy przezorna dalekowzroczność nie zdołała jeszcze sprowadzić wzruszeń do monotonnej
mierności. Dziewczęta najpierw paradowały w uroczystym pochodzie maszerując dwójkami dokoła probostwa. Ideał i
rzeczywistość spotykały się i walczyły po trosze ze sobą, gdy słońce rysowało ich sylwetki na tle zielonych żywopłotów i
fasad domów oplecionych koronką pnących roślin, choć bowiem cała gromadka ubrana była biało, wśród tej białości nie
znalazłbyś dwóch tonów jednakowych. Biel niektórych sukien była prawie idealna, inne miały zabarwienie niebieskawe,
jeszcze inne, spoczywające pewnie od lat w skrzyniach i noszone przez osoby starsze, wpadały w siny, trupi odcień i
krojem przypominały modę z czasów króla Jerzego.
Oprócz odświętnego białego stroju każda kobieta i dziewczyna niosła w prawej ręce odartą z kory gałązkę
wierzbową, a w lewej – wiązankę białych kwiatów. Odarcie z kory gałązek i wybór kwiatów musiały być dokonane
osobiście.
W procesji brało udział kilka kobiet dojrzałych, a nawet parę starszych. Ich przetykane srebrem włosy oraz
pomarszczone, zniszczone przez czas i troskę twarze były w tym wesołym otoczeniu zjawiskiem nieledwie groteskowym, a
z pewnością – patetycznym. Gdyby się jednak głębiej zastanowić, to od tych doświadczonych i stroskanych kobiet, tak
bliskich lat rezygnacji – lat, o których wiedziały, że nie dadzą im już żadnej radości, można by się więcej nauczyć i więcej
o nich powiedzieć niż o ich młodocianych towarzyszkach. Ale przejdźmy już od starszych do tych, w których ciałach
przepływa wartki i gorący strumień życia.
Większość gromady stanowiły młode dziewczęta, a ich bujne włosy mieniły się w słońcu różnymi odcieniami
złota, czerni i brązu. Jedne miały piękne oczy, inne ładny nos, jeszcze inne – piękne usta lub figurę, lecz nieliczne, a może
nawet żadna nie posiadała wszystkich tych zalet razem. Widać było wyraźnie, że dziewczętom tym, wystawionym na
widok publiczny, trudno było ułożyć wargi, poruszać zręcznie głowami czy też nadać twarzy wyraz obojętny; wszystko
wskazywało, że są to proste wiejskie dziewczyny, onieśmielone spojrzeniami licznych skierowanych na nie oczu.
I podobnie jak ciała ich ogrzewało słońce, tak w duszy każda miała własne, promieniujące ciepłem słoneczko:
jakieś marzenie, uczucie czy upodobanie, a przynajmniej jakąś wątłą i daleką nadzieję, która aczkolwiek nie zaspokojona,
lecz mimo to – jak każda nadzieja – żyła dalej. Toteż wszystkie dziewczęta były pogodne, a niejedna nawet wesoła.
Obeszły dokoła oberżę “Pod Jedną Kropelką" i zboczyły z głównego gościńca, żeby wejść przez furtkę na łąkę,
gdy jedna z kobiet zawołała:
– Wielki Boże, Tesso Durbeyfield, czy to aby nie twój ojciec wraca do domu w powozie?
Na ten okrzyk jedna z młodszych dziewcząt z gromady odwróciła głowę. Była to zgrabna i piękna dziewczyna,
może nie piękniejsza od innych, lecz ruchliwe, czerwone jak piwonia usta i wielkie niewinne oczy dodawały wyrazistości
jej rysom i karnacji. Miała we włosach czerwoną wstążkę i w tej białej procesji ona jedna mogła się pochwalić taką świetną
ozdobą. W chwili gdy się odwróciła, na drodze ukazał się Durbeyfield jadący w powozie wynajętym w oberży “Pod Jedną
Kropelką" i powożonym przez tęgą dziewuchę o kędzierzawych włosach, mającą rękawy podwinięte powyżej łokci. Była
to wesoła dziewka z oberży, rodzaj służącej do wszystkiego, pełniąca czasem czynności stangreta i parobka stajennego.
Durbeyfield, z rozkosznie przymkniętymi oczami, rozparty na tylnym siedzeniu, machał ręką nad głową i śpiewnie, wolno
deklamował:
– Mam ci ja wielkie ro-dzin-ne gro-bow-ce w Kings-bere i ry-cer-skich przoodków w oło-wia-nych trum-nach!
Członkinie klubu zachichotały z wyjątkiem dziewczyny zwanej Tessą, w której widocznie wzbierał gniew na
widok ojca narażającego się na śmieszność.
– On jest tylko zmęczony – powiedziała żywo – i wynajął sobie powóz dlatego, że nasz koń musi dziś odpocząć.
– O, święta naiwności! Tesso, jakaś ty niemądra – odpowiedziały jej towarzyszki. – Jest przecież podchmielony
jak zwykle w dzień targowy. Ha, ha, ha!
– Słuchajcie, jeśli będziecie się z niego śmiały, to nie pójdę z wami ani kroku dalej! – zawołała Tessa, a rumieniec
spłynął jej z policzków aż na szyję. Po chwili spuściła głowę, a oczy jej zwilgotniały. Dziewczęta widząc, że sprawiły jej
przykrość, umilkły i znów zapanował spokój. Duma nie pozwoliła Tessie odwrócić głowy, by sprawdzić, jakie ojciec ma
zamiary, jeżeli je w ogóle miał, i wraz z całą gromadą skierowała się ku ogrodzonej łączce, gdzie miały się rozpocząć tańce
3 / 133
Thomas Hardy - Tessa d’Urberville
na trawie. Gdy już tam przybyły, odzyskała dobry humor, uderzała wierzbowym prętem o pręt swojej sąsiadki i rozmawiała
jak zwykle.
W tym okresie życia Tessa Durbeyfield była jak gdyby siedliskiem samych uczuć bez najmniejszej przymieszki
doświadczenia. Mimo że chodziła do wiejskiej szkoły, język jej zatrącał gwarą; charakterystyczną cechą gwary jej stron
ojczystych było wymawianie litery “r" w sposób najbardziej ostry i wyraźny, jaki można spotkać w ludzkiej mowie. Pełne,
ciemnoczerwone wargi Tessy, nawykłe od dzieciństwa do tej wymowy, jak gdyby nie miały jeszcze zdecydowanego
zarysu, a gdy po wypowiedzeniu słowa zamykały się, dolna warga wypychała w górę wargę górną.
W wyglądzie Tessy taiły się jeszcze różne okresy dzieciństwa. Dziś, gdy tak szła, można by powiedzieć, że mimo
bujnej kobiecej urody z policzków jej wyziera dwunasty rok, w oczach iskrzy się dziewiąty, a nawet od czasu do czasu w
wygięciu warg igra wesoło piąty roczek.
Jednak mało kto to widział lub się nad tym zastanawiał. Tylko nieliczni, szczególnie obcy, mijając ją długo za nią
patrzyli, od razu oczarowani jej świeżością, myśląc z żalem, czy ją jeszcze kiedy zobaczą. Dla większości zaś Tessa była
tylko piękną, dorodną dziewczyną wiejską, niczym więcej.
Członkinie klubu nie zobaczyły już Durbeyfielda ani nie słyszały o nim i o jego triumfalnym powozie,
powożonym przez dziewczynę z oberży, i gdy znalazły się na oznaczonym miejscu, rozpoczęły się tańce. Ponieważ nie
było wśród nich mężczyzn, dziewczęta tańczyły ze sobą, lecz gdy zbliżał się koniec dnia roboczego mieszkańcy wioski
oraz kilku próżniaków i przechodniów zebrało się dokoła i widać było, że chętnie poszukaliby sobie partnerki do tańca.
Pośród tych widzów znajdowało się trzech młodych ludzi należących do wyższej klasy społecznej; mieli oni
umocowane na ramionach niewielkie plecaki, a w rękach grube laski. Zbliżony wiek i rodzinne podobieństwo pozwalało
przypuszczać, że są braćmi, i tak też istotnie było. Najstarszy miał na sobie biały krawat, zapiętą pod szyję kamizelkę i
kapelusz o wąskim rondzie, czyli zwykły przepisowy strój duchownych; drugi był studentem; trzeciego, najmłodszego,
byłoby trudno scharakteryzować z zewnętrznego wyglądu. Jego nie wzorowany za nikim sposób ubrania i otwarte
spojrzenie świadczyły o tym że jeszcze nie obrał sobie drogi do przyszłej kariery. Można było przypuszczać, że bezładnie
poszukuje i próbuje wszystkiego, a trudno przewidzieć, co wybierze.
Trzej bracia opowiadali właśnie przypadkowo spotkanemu znajomemu, że korzystając z ferii podczas Zielonych
Świątek wybrali się na wycieczkę do doliny Blackmoor; droga ich prowadzi w południowo-zachodnim kierunku od miasta
Shaston.
Stali, oparci o barierę biegnącą wzdłuż głównego gościńca, i pytali, co znaczy ten taniec dziewcząt w białych
sukniach. Było widoczne, że dwaj starsi nie zamierzają pozostać tu dłużej niż chwilkę, lecz trzeci zdawał się rozbawiony
widokiem roju dziewcząt tańczących bez kawalerów i wcale mu nie było spieszno maszerować dalej. Odpiął plecak, razem
z laską położył przy żywopłocie i otworzył furtkę.
– Co chcesz zrobić, Angelu? – zapytał go najstarszy.
– Mam ochotę pokręcić się z nimi trochę. A może byśmy zostali wszyscy? Tylko na parę minut, to nas długo nie
zatrzyma.
– Nie, nie, co za pomysł! – rzekł pierwszy. – Tańczyć publicznie z bandą wiejskich dziewuch! A gdyby nas ktoś
zobaczył! Chodź już, bo noc zapadnie, zanim przybędziemy do Stourcastle, a nigdzie bliżej nie możemy przenocować.
Prócz tego przed powrotem musimy skończyć jeszcze jeden rozdział z
Odprawy agnostykom
, skoro zadałem sobie trud
zabrania tej książki ze sobą.
– Dobrze, więc nie zatrzymujcie się. Za pięć minut dogonię ciebie i Cuthberta. Przyrzekam ci to, Feliksie.
Dwaj starsi niechętnie zgodzili się i odeszli zabierając ze sobą plecak brata, żeby mógł ich łatwiej dogonić,
najmłodszy zaś wszedł na łąkę.
– Czy to nie szkoda, żebyście tańczyły same, moje panienki? – zwrócił się z galanterią do dwóch czy trzech
dziewcząt, które w przerwie między tańcami znalazły się najbliżej niego. – A gdzież są wasi kawalerowie?
– Jeszcze nie skończyli roboty – powiedziała jedna ze śmielszych. – Pewnie będą tu za chwilę. Tymczasem może
pan zechce być naszym kawalerem?
– Oczywiście, ale cóż znaczy jeden na tyle tancerek?
– Zawsze lepiej niż nic. To wcale niezabawne kręcić się w kółko z inną dziewczyną i nie mieć nikogo, kto by nas
trzymał wpół i do siebie przytulał. No, niech pan teraz wybiera!
– Przestań, nie bądź taka czelna – wtrąciła się inna, bardziej nieśmiała.
Zaproszony w ten sposób młodzieniec rozejrzał się wokoło i zastanowił nad wyborem, ale że żadnej z dziewcząt
nie znał, nie było to łatwe. Wziął pierwszą, jaka mu się nawinęła pod rękę, lecz nie była to tamta wygadana, która się
spodziewała, że ją wybierze. Nie była to także Tessa Durbeyfield. Dotychczas w życiowej walce Tessy nie przydały się na
nic ani jej rodowód, ani prochy przodków i ich pomniki, ani też rysy twarzy d'Urberville'ów; wszystko to nie przyczyniło
się nawet do tego, by ją tancerz przeniósł nad inne najzwyklejsze wieśniaczki. Oto co w epoce wiktoriańskiej znaczy
błękitna krew Normanów nie poparta przez pieniądz.
Imię tej, która zaćmiła inne dziewczęta, jakiekolwiek było, nie zostało nam przekazane, lecz wszystkie
towarzyszki jej zazdrościły, gdyż tego wieczoru ona pierwsza doznała przyjemności zatańczenia z kawalerem. Tymczasem
taka jest moc naśladowcza przykładu, że młodzi wieśniacy, którzy nie kwapili się do przekroczenia furtki, dopóki intruz nie
pokazał im i drogi, teraz tłumnie wpadli na plac; toteż wkrótce w wielu parach znaleźli się chłopcy i wreszcie nawet
najbrzydsza dziewczyna nie potrzebowała odgrywać w tanecznych figurach roli kawalera.
Nagle zegar na wieży kościelnej wydzwonił godzinę i młodzieniec oznajmił, że musi już odejść – zapomniał się –
przecież musi dogonić swoich towarzyszy. Gdy już opuszczał tańce, wzrok jego padł na Tessę Durbeyfield, której wielkie
oczy zdawały się spoglądać na niego z wyrazem lekkiego wyrzutu, że nie ją wybrał. On również żałował, że trzymała się
na uboczu, co nie pozwoliło mu jej zauważyć, i myśląc o tym opuścił pastwisko.
Chcąc nadrobić czas stracony pobiegł pędem drogą; w kierunku zachodnim, więc też wkrótce minął nizinę i dotarł
do szczytu sąsiedniego wzgórza. Jeszcze braci nie dogonił, lecz zatrzymał się, żeby nabrać tchu, i spojrzał poza siebie.
Mógł dojrzeć na zielonym placu białe sylwetki dziewcząt wirujące w tańcu, tak jak wirowały, gdy i on się wśród nich
znajdował. Zdawały się już o nim nie pamiętać.
Wszystkie z wyjątkiem może jednej. Jej biała postać stała samotnie koło żywopłotu. Poznał, że to ta ładna
dziewczyna, z którą nie zatańczył. Mimo że była to sprawa błaha, czuł instynktownie, że jego zapomnienie dotknęło ją.
4 / 133
Thomas Hardy - Tessa d’Urberville
Żałował, że jej nie zaprosił i nie zapytał, jak się nazywa. Miała twarz tak skromną, tak wyrazistą, wyglądała tak delikatnie
w swojej lekkiej białej sukience, że doznał wrażenia, iż zachował się głupio.
W każdym razie nie mógł już na to nic poradzić, więc odwrócił się, pochylił w szybkim biegu i przestał o tym
myśleć.
Rozdział 3
Tessa Durbeyfield nie tak łatwo wykreśliła z pamięci to zdarzenie. Przez dłuższy czas nie czuła najmniejszej
ochoty do tańca, mimo że mogła mieć wielu tancerzy; lecz, ach, żaden nie wyrażał się tak ładnie jak ten młody nieznajomy.
Dopiero gdy coraz bardziej oddalająca się sylwetka młodzieńca znikła wreszcie na wzgórzu w promieniach słońca, Tessa
otrząsnęła się z przelotnego smutku i zgodziła się zatańczyć z nadarzającym się kawalerem.
Została więc z towarzyszkami aż do zmierzchu i z werwą wzięła udział w zabawie. Ponieważ dotychczas serce jej
było wolne, tańczyła chętnie dla samego tańca i patrząc na “tkliwą udrękę, gorzką słodycz, lubą troskę i rozkoszne
strapienie" dziewcząt zakochanych, nie domyślała się, że sama zdolna jest to wszystko odczuwać. Bawiło ją, gdy chłopcy
spierali się i walczyli, by zdobyć jej rękę w dżigu – to wszystko, lecz gdy stawali się gwałtowni, strofowała ich.
Byłaby została nawet dłużej, ale kiedy przypomniała sobie dziwne zjawienie się i zachowanie ojca, ogarnął ją
niepokój, co się z nim stało, odeszła więc od tańczących i skierowała się ku skrajowi wsi, gdzie znajdowała się rodzicielska
zagroda.
Znalazłszy się kilkadziesiąt kroków od domu, usłyszała rytmiczne dźwięki, inne niż te, od których się oddalała,
dźwięki tak dobrze, tak bardzo dobrze jej znane! Był to dochodzący z wnętrza domu regularny łoskot powodowany
gwałtownym uderzaniem biegunów kołyski o kamienną podłogę; odgłosom tym wtórował kobiecy głos śpiewający w
energicznym tempie galopki ulubioną balladę
Łaciata krowa
.
Widziałem ją leżącą w zielonym tym gaiku,
Przyjdź do mnie, moja luba, to ci pokażę gdzie.
Stuk kołyski i śpiew urywały się jednocześnie, po czym melodię zastępowały przeraźliwie głośne okrzyki:
– Moje wy oczki brylantowe, moja buzio jak jabłuszko, moje usteczka wiśniowe i ten twój tyłeczek jak u amorka!
Niech Bóg błogosławi każdą cząsteczkę twego ciałka!
Po tej inwokacji rozpoczynał się znów śpiew i kołysanie i tony
Łaciatej krowy
rozbrzmiewały na nowo. W tej
właśnie chwili Tessa otworzyła drzwi i zatrzymała się w progu, na słomiance, przyglądając się tej scenie.
Pomimo śpiewu widok rodzinnego ogniska domowego przejął dziewczynę niewymownym smutkiem. Tam wesoła
zabawa na otwartym powietrzu, białe suknie, wiązanki kwiatów, wierzbowe gałązki, tańce na trawie, błysk tkliwego
uczucia dla nieznajomego – i od tego wszystkiego przejście do melancholii owego obrazu oglądanego w żółtawym świetle
jedynej świecy – jakiż to przeskok! Niezależnie od tego zgrzytliwego kontrastu przejął ją dreszczem żal, że nie powróciła
wcześniej, by pomóc matce przy gospodarstwie zamiast bawić się poza domem.
Zastała matkę tak, jak ją była pożegnała – otoczoną dziećmi, nachyloną nad poniedziałkowym praniem, które jak
zwykle ciągnęło się aż do końca tygodnia. Odczuła ostry wyrzut sumienia na myśl, że wczoraj z balii tej została wyjęta
biała suknia, którą miała na sobie, suknia wyżęta i wyprasowana własnymi rękami matki, a tak niebacznie zazieleniona na
wilgotnej trawie!
Pani Durbeyfield stała jak zwykle przy balii, oparta na jednej nodze, a drugą – jak powiedziano wyżej – kołysała
najmłodsze dziecko. Bieguny kołyski od tylu lat pełniły twardą pracę uderzając o kamienną podłogę i dźwigały ciężar tylu
dzieci, że się prawie zupełnie spłaszczyły; skutkiem tego każdemu przechyleniu kołyski towarzyszył gwałtowny wstrząs,
miotający dzieckiem to na jedną, to na drugą stronę niczym czółenkiem tkacza, tym bardziej że pani Durbeyfield,
podniecona własnym śpiewem, popychała nogą bieguny kołyski z całym rozmachem, na jaki było ją stać po całodziennym
parzeniu się w mydlinach.
Bieguny kołysały się: tok-tak, tok-tak, płomień świecy wydłużał się i zaczynał tańczyć dżiga, woda ściekała
kroplami z łokci gospodyni, pieśń nie przestawała galopować, a jednocześnie pani Durbeyfield nie spuszczała oczu z córki.
Joanna Durbeyfield, mimo że obarczona liczną rodziną, zawsze namiętnie lubiła śpiew. Zaledwie jaka piosenka zdążyła
dolecieć z dalekiego świata do doliny Blackmoor, matka Tessy już po tygodniu umiała ją na pamięć.
Z rysów tej kobiety jeszcze teraz promieniało nieco świeżości, a nawet powabu jej lat młodzieńczych; toteż
możliwe, że wdzięki, jakimi Tessa mogła się pochwalić, były w znacznej części odziedziczone po matce, a więc nie miały
w sobie nic historycznego ani arystokratycznego.
– Pokołyszę za ciebie dziecko, mamo – powiedziała łagodnie dziewczyna – albo zdejmę odświętną suknię i
pomogę ci wyżymać bieliznę. Myślałam, że już dawno skończyłaś pranie.
Matka Tessy nie miała za złe córce, że na tak długo zostawiła ją samą przy gospodarstwie; zresztą z tego powodu
rzadko robiła Tessie wyrzuty i nie bardzo odczuwała brak jej pomocy, gdyż instynktowny sposób Joanny ulżenia sobie w
pracy polegał na odkładaniu jej na później. W każdym razie dziś była w jeszcze weselszym humorze niż zazwyczaj. W
matczynym spojrzeniu kryło się pewne rozmarzenie, przejęcie i podniecenie, których córka nie umiała sobie wytłumaczyć.
– Dobrze, żeś już przyszła – rzekła matka zaraz po odśpiewaniu ostatniej nutki. – Trza mi już pójść i
przyprowadzić ojca. Ale co ważniejsze, muszę ci wnet opowiedzieć, co się stało. Pękniesz z dumy, moja mała, kiedy się
dowiesz. (Pani Durbeyfield mówiła zwykle gwarą; jej córka, która skończyła sześć klas szkoły ludowej pod kierunkiem
wykształconej w Londynie nauczycielki, mówiła dwoma językami: w domu przeważnie gwarą, zaś poza domem i z
osobami wyższego stanu – poprawną angielszczyzną.)
– Czy stało się coś, kiedy mnie nie było? – zapytała Tessa.
– Ano tak.
– Czy to dlatego dziś po południu ojciec wystawił się na pośmiewisko, kiedy jechał powozem? Po co to zrobił?
Myślałam, że ze wstydu zapadnę się pod ziemię!
– A to wszystko z powodu tej historii! Okazało się, że jesteśmy najpierwszą ślachtą w całej okolicy, znaną jeszcze
na długo przed Oliwerem Grumwelem, a nawet za pogańskich Turków – z pomnikami, grobowcami, hełmami, herbami,
Bogu jednemu wiadomo, z czyni jeszcze! Za świętego Karola zrobili z nas Rycerzów Królewskiego Dębu, a naprawdę
5 / 133
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gdziejesc.keep.pl