Hamilton Peter F. - Saga Wspólnota 01 - Gwiazda Pandory 02 - Inwazja, Ebook 04

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PETER F. HAMILTON
Gwiazda Pandory
Inwazja
Tłumaczył
Michał Jakuszewski
Tytuł oryginału
Pandora’s Star vol. 2
Książka ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postacie, miejsca i zdarzenia powstały w wyobraźni
autora i nie mają odniesienia do rzeczywistości.
Jakiekolwiek podobieństwo do aktualnych zdarzeń, miejsc i osób, żywych lub zmarłych, jest
przypadkowe.
JEDEN
Drzwi windy otworzyły się bezszelestnie i kapitan policji Hoshe Finn wszedł do znajomego
holu. Tym razem nie musiał prosić o wpuszczenie. Dwuskrzydłowe drzwi penthouse'u
Mortona były szeroko otwarte. Kilka wielkich wózków platformowych przetoczyło się jakiś
czas temu przez dwupoziomowy salon, dostarczając wielkie plastikowe skrzynie, które stały
pod ścianą. Zaczęto już ładować do nich luksusowe meble razem z mniejszymi sprzętami,
zabezpieczonymi styropianem. Do tej pory zapakowano jednak tylko trzy skrzynie, po czym
proces zatrzymał się nagle. Wszystkie uniwersalne roboty stały nieruchomo, niektóre z nich
nadal trzymały przedmioty, które przenosiły w chwili incydentu z nożem o harmonicznym
ostrzu. Dwóch urzędników z Państwowego Banku w Darklake City, uznanego przez sąd za
likwidatora, czekało nerwowo przy ostatniej kanapie w salonie. Dyspozytor z firmy
przeprowadzkowej siedział na kamiennej podmurówce kominka i popijał herbatę z
termosowego kubka, uśmiechając się chytrze.
- Gdzie ona jest? - Zapytał Hoshe. Fakt, że nie musiał pokazywać nowego certyfikatu
kapitana policji, wiele mówił o potędze unisferowej sławy. Wszyscy obecni wiedzieli, kim
jest.
- Tam. - Jeden z bankowych urzędasów wskazał na kuchnię. - Niech pan aresztuje tę
sukÄ™.
Hoshe uniósł brew, robiąc jednocześnie znudzoną minę. Nieraz widział, jak Paula Myo
robiła to ze znakomitym skutkiem.
Ku jego zadowoleniu urzędas wzdrygnął się dostrzegalnie.
- Groziła mi - oburzał się. - I uszkodziła jednego robota. Będziemy się domagać
rekompensaty.
- Poważnie uszkodziła? - Zapytał Hoshe.
Dyspozytor uniósł wzrok znad kubka.
- Nie mam pojęcia. Ja tam nie wejdę. Świry to nie moja specjalność.
W jego głosie pobrzmiewała wesołość, choć w obecności bankowców starał się
zachować poważną minę.
- Nie mam do pana pretensji - zapewnił Hoshe. Drzwi kuchni były uchylone. -
Mellanie? Jestem Hoshe Finn. Pamięta mnie pani? Muszę z panią porozmawiać.
- Niech pan sobie idzie! Odchrzańcie się wszyscy ode mnie!
- Przecież wie pani, że nie mogę tego zrobić. Musimy porozmawiać. Tylko we dwoje.
Nie będzie żadnych mundurowych ani nikogo. Ma pani moje słowo.
- Nie. Nie zgadzam się. Nie mamy o czym mówić.
Jej głos niemal się załamywał. Hoshe podszedł z westchnieniem do kuchennych drzwi.
- Mogłaby mi pani chociaż zaproponować drinka. Zawsze coś dostawałem, kiedy tu
przychodziłem. Gdzie się podział kamerdyner?
Nastała długa cisza. Potem rozległo się coś, co brzmiało jak pociąganie nosem.
- Odszedł - odpowiedziała cicho dziewczyna. - Wszyscy odeszli.
- Dobra, sam sobie czegoś naleję. Wchodzę do środka.
Hoshe wsunął się przez uchylone drzwi. Nadal zachowywał ostrożność, choć nie
wierzył, by cokolwiek mu groziło.
Podobnie jak reszta penthouse'u, kuchnia była wielka i bogato urządzona. Wszystkie
blaty wykonano z różowego i szarego marmuru, a drzwiczki kredensów pod nimi z
wypolerowanego na wysoki połysk drewna berniklowego. Szafki zawieszone powyżej miały
przezroczyste drzwiczki, odsłaniające drogie komplety garnków oraz szkła. Żeby znaleźć
Mellanie, musiał okrążyć ustawiony pośrodku stół, tak wielki, że można by na nim grać w
bilard. Dziewczyna siedziała w kącie na podłodze. Skuliła się tak mocno, jakby chciała się
wcisnąć w ścianę. Na terakotowej podłodze tuż przed nią leżał nóż kuchenny o
harmonicznym ostrzu.
Hoshe pragnął przykucnąć obok Mellanie, by zademonstrować, że jest jej
przyjacielem, jak kazano to robić na szkoleniu, ale nie stracił jeszcze wystarczająco wiele na
wadze, by móc to zrobić swobodnie. Oparł się więc pośladkami o marmurowy blat,
odchylając się do tyłu.
- Z takimi nożami trzeba uważać - zaczął od niechcenia. W nieodpowiednich rękach
potrafią być niebezpieczne. Jeśli nie wyceluje pani prawidłowo, paru bankowych urzędników
może stracić różne części ciała.
Mellanie uniosła wzrok. Kasztanowe włosy miała zupełnie rozczochrane, a jej policzki
pokrywały ślady łez. Mimo to nadal była śliczna. Być może w tym stanie wyglądała jeszcze
atrakcyjniej: klasyczna dama w opałach.
- SÅ‚ucham?
Uśmiechnął się ze smutkiem.
- Mniejsza z tym. Wie pani, po co przyszli ci ludzie, prawda?
Skinęła głową, a potem znowu wbiła wzrok w podłogę.
- Penthouse należy teraz do banku, Mellanie. Musi pani sobie znaleźć jakieś inne
lokum.
- To mój dom - zapłakała dziewczyna.
- Bardzo mi przykro. Odwiozę panią do rodziców, jeśli pani sobie życzy.
- Chciałam tu na niego zaczekać. Żeby po powrocie zastał wszystko niezmienione.
Te słowa wstrząsnęły Hoshem silniej niż cokolwiek innego w tej sprawie.
- Mellanie, sędzia skazał go na sto dwadzieścia lat.
- Nie szkodzi. Zaczekam na niego. Kocham go.
- On na panią nie zasługuje - odparł szczerze Hoshe.
Znowu uniosła wzrok. Na jej twarzy pojawił się wyraz zakłopotania, jakby nie była
pewna, z kim rozmawia.
- Jeśli chce pani zaczekać, to pani sprawa. Szanuję tę decyzję, chociaż bardzo bym
chciał panią przekonać do zmiany zdania. Ale naprawdę nie może pani czekać tutaj. Wiem, że
to dla pani okropne, że bank tak po prostu wszystko zabiera, ale rozwalenie robota w niczym
tu nie pomoże. Zresztą ci idioci robią tylko to, za co im płacą. Jeśli ich pani poirytuje, po
prostu wezwą kogoś takiego jak ja, żeby wykonał za nich brudną robotę.
- Jest pan bardzo dziwnym policjantem. Zależy panu na ludziach. Nie tak jak...
Zacisnęła usta.
- Paula Myo wyjechała po procesie. Nigdy już jej pani nie spotka.
- I bardzo dobrze! - Mellanie spojrzała na nóż i wysunęła nogę, odsuwając go stopą na
bok. - Przepraszam - dodała nieśmiałym tonem. - Wszystko dobre, co spotkało mnie w życiu,
wydarzyło się tutaj, a oni po prostu tu wpadli i zaczęli... Byli bardzo nieuprzejmi...
- Mali ludzie zawsze tacy są. Już lepiej się pani czuje, prawda?
Pociągnęła głośno nosem.
- Tak. Przykro mi, że zawracali panu głowę.
- Nie ma sprawy, niech mi pani uwierzy. Zawsze się cieszę, kiedy mam okazję wyrwać
się z biura. Z chęcią pomogę pani spakować walizki i odwiozę panią do domu. Hmm, co pani
na to?
- Nie mogę. - Wbiła wzrok przed siebie. - Nie wrócę do rodziców. Nie mogę. Błagam.
- Dobra, w takim razie może do hotelu?
- Nie mam pieniędzy - wyszeptała. - Od czasu procesu żywiłam się pakietami z
lodówki. Już się prawie skończyły. Dlatego wszyscy odeszli. Nie mogłam im płacić. Firma
Morty'ego nie chciała pomóc. Żaden z dyrektorów nie chciał się nawet ze mną zobaczyć.
Boże! Co za skurwysyny. No wie pan, przedtem byli mną zachwyceni. Bywałam w ich
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gdziejesc.keep.pl